Reklama

Analizy i komentarze

Sokała: na Bliskim Wschodzie szklanka jest do połowy pusta

Obecny premier Izraela i przewodniczący partii Likud - Beniamin Netanjahu
Obecny premier Izraela i przewodniczący partii Likud - Beniamin Netanjahu

Ostatnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie, włącznie z wyeliminowaniem przez Izrael szefa Hezbollahu, wbrew opiniom wielu ekspertów wcale nie muszą być elementem najczarniejszego scenariusza. Przeciwnie, mogą prowadzić do konstruktywnego przesilenia. Ale – pod pewnymi warunkami.

Niespełna rok temu, tuż po zbrodniczym ataku Hamasu na Izrael, pisząc na łamach „Energetyki24” o jego możliwych konsekwencjach, rysowałem parę możliwych wariantów rozwoju wydarzeń. Między innymi ten najgorszy i niestety najbardziej wówczas prawdopodobny – w którym do działań zbrojnych włączają się kolejni gracze, w tym Huti i Hezbollah, a w konsekwencji także Iran („bo prędzej czy później komuś w Teheranie albo Tel Awiwie palec na spuście drgnie odrobinę za mocno”). Wtedy kostki domina zaczynałaby padać kolejno, w ogniu stanąłby zapewne Liban, w nową fazę weszłaby wojna w Syrii (bo irańskie i izraelskie wojska mogłyby spotkać się gdzieś pod Damaszkiem), a rządy innych państw regionu (chcąc nie chcąc) stałyby się albo uczestnikami, albo ofiarami tego kataklizmu. Za niemal pewne uznawałem wówczas, że Izrael otrzyma w opisywanej sytuacji bezpośrednie, militarne wsparcie USA (minimum: w postaci ataków rakietowych i lotniczych oraz operacji w cyberprzestrzeni), a pod znakiem zapytania stanie reakcja m.in. Chin.

$$

Dzisiaj jesteśmy gdzieś w połowie tej drogi. Mimo, że w międzyczasie w Teheranie ajatollahowie postawili na względnie umiarkowanego prezydenta (wybory z ich politycznym błogosławieństwem wygrał Masud Pezeszkian), a także parę razy nie skorzystali z okazji do eskalacji (na przykład wtedy, gdy po izraelskim uderzeniu na swój konsulat w Damaszku odpowiedzieli co prawda efektownym, ale ewidentnie celowo nieefektywnym atakiem rakietowym). Jednocześnie jednak Iran utrzymał wysoki poziom wsparcia dla Hutich (grożąc sparaliżowaniem żeglugi cywilnej na Morzu Czerwonym) i Hezbollahu (w celu utrzymania groźby uderzenia na Izrael od północy). Z kolei Izrael wytrzymał presję zewnętrzną, wywieraną także przez sojuszników (USA plus Wielka Brytania i kraje Unii Europejskiej), kontynuował operację pacyfikacyjną w Gazie (efekty wojskowe, najdelikatniej mówiąc, są niejednoznaczne – natomiast te humanitarne i wizerunkowe wprost fatalne), a teraz na serio wziął się za zabezpieczanie swojej północnej granicy. Po raz kolejny napinając strunę do granic wytrzymałości.

Reklama

Izraelskie sukcesy

Z jednej strony: trudno dziwić się Izraelczykom, a tym bardziej mieć do nich pretensje, że podejmują zdecydowane kroki w rejonie, od dawna generującym poważne ryzyka dla ich narodowego bezpieczeństwa. Hezbollah (otwarcie wspierany przez Iran) jest wrzodem, destabilizującym Liban i wpędzającym ten kraj w ruinę – a warto przypomnieć, że nie tak dawno nosił on dumne miano „Szwajcarii Bliskiego Wschodu”. Trzeba też przyznać, z czysto profesjonalnego punktu widzenia, że sekwencyjna operacja izraelska budzi szczery podziw. Zarówno fantazyjny i odważny plan, jak i precyzyjne wykonanie. Najpierw musiała być głęboka infiltracja wywiadowcza struktur przeciwnika. Po drodze: stworzenie i staranne „zalegendowanie” firmy dostarczającej sprzęt elektroniczny. A potem umiejętne rozpisanie scenariusza tak, żeby manipulować emocjami i stanem świadomości wroga (w tym: pozornie uspokajające sygnały, towarzyszące wizycie premiera Binjamina Netanjahu na szczycie ONZ). I kolejne ciosy: wybuchające pagery, następnie inny sprzęt, a wreszcie zabójczo skuteczne ataki przy pomocy bomb lotniczych.

Efekt: całkowita dekapitacja kierownictwa Hezbollahu (i przy okazji znowu wyeliminowanie kolejnych wysoko postawionych funkcjonariuszy irańskich, odpowiedzialnych za wsparcie tej organizacji), chaos i panika w szeregach przeciwnika, a także w samym Iranie. Wisienką na torcie było oficjalne przyznanie przez Teheran, że Najwyższy Przywódca musi niemalże „zejść do podziemia” i de facto ukrywać się we własnym kraju. Izrael tymczasem zapowiada i przeprowadza nie tylko kolejne ataki lotnicze, ale także jest w gotowości do poważnej operacji lądowej na pograniczu libańskim. Co więcej, wysyła sygnały, że po rozbiciu Hezbollahu przyjdzie kolej na Hutich. Zapewne – skutecznie odbierając ich liderom i szeregowym bojownikom spokojny sen oraz apetyt. Na dokładkę Izrael prawdopodobnie przygotowuje się do kolejnych działań na Zachodnim Brzegu, mających potwierdzić tam jego supremację.

Reklama

To rzeczywiście sugeruje nieograniczoną eskalację. Iran może znaleźć się w sytuacji bez wyjścia, bowiem traci nie tylko swoich ludzi i siatki logistyczne, ale coś stokroć ważniejszego: twarz. Okazuje się słabeuszem, którego można bezkarnie upokarzać – a to w grze o potęgę i wpływy na Bliskim Wschodzie jest szczególnie fatalne.

Właściwie, to w gruzy wali się obecnie cała wieloletnia strategia Teheranu. Oparta była z jednej strony na rozbudowie nieformalnych wpływów w przeróżnych organizacjach zagranicznych, przeciwstawiających się Izraelowi i państwom zachodnim metodami hybrydowymi (tak zwana „Oś Oporu”, obejmująca poza ruchem Hutich i Hezbollahem m.in. także szyickie milicje w Syrii i Iraku), a z drugiej – na prezentowaniu się jako regionalna potęga w sensie symetrycznym, bliska uzyskania własnej broni jądrowej, dysponująca względnie silną armią lądową, marynarką i wojskami rakietowymi, zdolna do podjęcia w razie potrzeby otwartej konfrontacji z wrogami „całego świata muzułmańskiego”.

Reklama

Lęki ajatollahów

Jest oczywiste, że w obliczu najnowszych, niezwykle agresywnych działań izraelskich dotychczasowa taktyka „na przeczekanie”, szafowanie obietnicami straszliwego odwetu „w odpowiednim czasie” i podejmowanie działań jedynie pozornych – przestanie wystarczać. Aby zachować autorytet, zewnętrzny i wewnętrzny (!), ajatollahowie powinni zdobyć się na stanowcze odpowiedzi. I tu zaczyna się ich problem, bo co prawda rzeczywiście mają wciąż nie najgorsze narzędzia, ale maja też świadomość ryzyka. Do wczoraj – polegało ono głównie na wysokim prawdopodobieństwie zaangażowania po stronie Izraela, w razie otwartej wojny z Iranem, całej potęgi amerykańskiej. Teraz doszedł jeszcze jeden element: raczej niezakładany wcześniej, niezwykle wysoki poziom infiltracji wywiadowczej własnych struktur. Iran (wraz ze swymi satelitami) już spektakularnie przegrał bowiem jedną wojnę – tę na tajnym froncie. Fachowi obserwatorzy akcji wymierzonej w Hezbollah nie mają co do tego wątpliwości. A w tej branży, jako element decyzji strategicznych, zawsze należy brać pod uwagę także najczarniejsze scenariusze. Specjaliści w Teheranie muszą więc zadawać sobie teraz pytanie: „skoro wywiad izraelski zdołał tak głęboko zinfiltrować naszego najważniejszego sojusznika, a my o tym nie wiedzieliśmy, to jak znaczne aktywa posiada bezpośrednio u nas”. Byłoby skrajną nieodpowiedzialnością iść na pełnoskalową wojnę, nie uzyskując wcześniej uspokajającej odpowiedzi w tej kwestii. A jej poszukiwanie musi nieco potrwać…

Czas pracuje zaś teraz na korzyść Izraela. Zanim Iran się pozbiera, może zadawać kolejne ciosy. Ma oczywistą motywację strategiczną: walcząc z kilkoma względnie słabymi przeciwnikami asymetrycznymi jednocześnie, poszerza swoją własną strefę bezpieczeństwa, ale rozwiązuje też cudze problemy i może z tego tytułu liczyć na wdzięczność. Na przykład: ze strony bogatych, sunnickich monarchii rejonu Zatoki Perskiej, które same nie umiały poradzić sobie z problemami generowanymi przez ruch Hutich – a bolesnymi dla światowej gospodarki (bo ropa, gaz i tranzyt towarów przez Kanał Sueski i dalej przez Morze Czerwone). Z kolei w Libanie usunięcie (a przynajmniej znaczne zredukowanie) destabilizującego wpływu szyickich radykałów tworzy nowe pole dla polityków umiarkowanych, zarówno sunnickich, jak i chrześcijańskich. Przy odrobinie szczęścia zamiast nowej, rujnującej wojny – może więc pojawić się tu szansa na stopniową odbudowę, na którą ostrzą sobie zęby m.in. francuscy przedsiębiorcy i europejskie banki… a to oznacza zyskanie nowych, wpływowych (choć cichych) sojuszników w UE. Nie bez znaczenia jest też aspekt wewnątrzpolityczny: Binjamin Netanjahu ma spore kłopoty, w razie utraty władzy wiszą nad nim zarzuty prokuratorskie, a sama operacja w Gazie (ślimacząca się i w gruncie rzeczy chyba niemożliwa do sfinalizowania) nie stanowi wystarczająco dobrej fali do dłuższego surfowania. Spektakularne sukcesy na innych frontach są więc bardzo potrzebne, aby konsolidować społeczeństwo izraelskie wokół premiera i przykrywać ciemne strony jego rządów.

Miszustin w Teheranie

Jeśli to wszystko się Izraelowi powiedzie, największym przegranym będzie rzecz jasna Iran. Ale pośrednio – także Rosja, dla której szantażowanie Zachodu wizjami możliwej, tragicznej w skutkach eskalacji na Bliskim Wschodzie, od dawna jest jednym z istotnych narzędzi. Teraz też, bo przecież jest wysoce prawdopodobne, ze gdyby Amerykanie (i ich kluczowi sojusznicy) musieli mocniej zaangażować się w tym rejonie świata, spadłoby zarówno ich zainteresowanie Ukrainą, jak i techniczno-finansowe możliwości udzielania jej pomocy. A Władimir Putin bardzo potrzebuje oddechu. Nic więc dziwnego, że premier Michaił Miszustin w niedzielę został w trybie pilnym wysłany w delegację do Teheranu. „Szczególna uwaga” zostanie w trakcie wizyty poświęcona „realizacji wspólnych projektów na dużą skalę w sferze transportu, energetyki, przemysłu, rolnictwa i innych obszarów” – podano w oświadczeniu Moskwy, ale można się domyślać, że przy okazji odbędą się też konsultacje z prezydentem Pezeszkianem co do wspólnej strategii wobec izraelskiej ofensywy. Wbrew propagandowym zaklęciom i zapewnieniom o dążeniu do pokoju, Kreml będzie pewnie w ich trakcie naciskać na ostry odwet irański. W końcu – to nie on poniesie krwawe konsekwencje, zyska natomiast szansę na strategiczną pauzę na innych teatrach działań. W rosyjskim pakiecie zachęt może tym razem znaleźć się to, na czym Teheranowi od dawna zależy szczególnie: już nie tylko kooperacja w zakresie środków przenoszenia, ale być może po prostu gotowe głowice nuklearne. Albo przynajmniej dostawy odpowiednio wzbogaconego uranu, bo mimo postępów w tym zakresie Iran wciąż nie jest w stanie samodzielnie wyprodukować potrzebnego „wypełniacza”. Rosja w gruncie rzeczy i tak nie ma nic do stracenia – złamała prawo międzynarodowe tyle razy, że kolejny etap, w postaci wyrzucenia do kosza zobowiązań do nieproliferacji broni nuklearnej, niewiele już znaczy. Natomiast stanowi jednak krok „mniej nieodwracalny”, niż bezpośrednie użycie broni jądrowej, którym Moskwa próbuje niezbyt udolnie szantażować Zachód od dawna.

Taki krok mógłby – chyba jako jedyny – faktycznie zmienić na korzyść Iranu układ sił, wytworzony obecnie na Bliskim Wschodzie. Pytanie jednak, czy faktycznie zainteresowane w takiej zmianie są Chiny, jedyny aktor, mający zdolność powstrzymania domniemanego planu Kremla, i to jednym telefonem (jako główny aktualnie sponsor rosyjskiego państwa i gospodarki). To nieoczywiste: z jednej strony, co złe dla Zachodu, wydaje się w naturalny sposób dobre dla Pekinu. Ale z drugiej – utrzymywanie obecnego (lub wyższego) poziomu napięcia na Bliskim Wschodzie nie jest dobre dla (i tak lekko dychawicznej) chińskiej gospodarki. Bije ponadto w interesy polityczne Państwa Środka, które spory wysiłek włożyło w normalizację relacji miedzy Iranem a krajami sunnickimi, a także w bezpośrednie relacje z Arabią Saudyjską czy Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Te zaś z oczywistych względów nie byłyby szczęśliwe, gdyby Teheran zbliżył się do statusu potęgi atomowej. Będą więc zapewne zakulisowo lać oliwę na fale, ale w razie gdyby miało dojść do sytuacji bardziej konfrontacyjnej, prędzej zaakceptują dalsze agresywne akcje Izraela, niż ewentualny odwet irański.

Bliskowschodnia szklanka jest więc „do połowy pusta”. Nadzieja na długofalowe dobre scenariusze, w postaci rozbicia siatek islamskich radykałów bez wysadzenia w powietrze regionu (i globalnych łańcuchów logistycznych przy okazji) wciąż pozostaje mała. Ale jednak jest.

Reklama

Komentarze

    Reklama