Reklama

Analizy i komentarze

Sokała: Bliski Wschód - może być tylko gorzej [KOMENTARZ]

Dalsze pogłębienie wrogości pomiędzy Izraelczykami i narodami arabskimi oraz chaosu na Bliskim Wschodzie, a także wzrost przemocy i destabilizacja polityczna w Europie – to niestety najbardziej prawdopodobne skutki wydarzeń, które obserwujemy właśnie w Strefie Gazy. I bynajmniej jeszcze nie najgorsze.

Reklama

Teoretycznie – można sobie wyobrazić również scenariusz optymistyczny. Z grubsza, polegałby na eliminacji przez Izrael radykalnych aktywistów Hamasu, odpowiedzialnych za zbrodniczy atak z 7 października (ale bez nadmiernej eskalacji przemocy wymierzonej w cywilów), zablokowanie poprzez solidarny nacisk społeczności międzynarodowej prób rozpętania nowych walk przeciw Izraelowi przez Iran oraz podporządkowane mu organizacje (takie jak Hezbollah czy Ruch Huti), jednoczesne utrzymanie przy życiu tzw. „procesów Abrahamowych” (czyli normalizacji stosunków pomiędzy Izraelem a kluczowymi, sunnickimi krajami regionu, z Arabią Saudyjską na czele), a równocześnie powszechną zgodę na postulowane od dawna przez wielu polityków i ekspertów „rozwiązanie dwupaństwowe” w Palestynie, czyli utworzenie z części spornych ziem odrębnego państwa arabskiego. I to nie dziwadła w rodzaju aktualnej „Autonomii”, niesterownej, przeżartej korupcją, stanowiącej wylęgarnię przemocy i patologii. Żeby uniknąć wyrastania kolejnych pokoleń Palestyńczyków w nędzy i beznadziei, i żeby stłumić w nich dążenia do ślepej zemsty za doznane w przeszłości porażki i krzywdy (realne i wyimaginowane), należałoby niemal „od ręki” zapewnić nowemu tworowi państwowemu – bagatela! – solidny status ekonomiczny, dobre rządy i przyzwoite perspektywy rozwoju. A przy okazji, na dokładkę, zlikwidować parę innych ognisk destabilizacji w okolicy. Na przykład wyciągnąć z czarnej dziury Liban: na nowo zrównoważyć w nim wpływy społeczności żydowskiej, chrześcijańskiej i arabskiej, wypchnąć radykałów, a przede wszystkim dźwignąć z absolutnej ruiny tamtejszą gospodarkę.

Reklama

Nie ma się co oszukiwać. Prawdopodobieństwo takiego wariantu jest bliskie zeru. Scenariusz optymistyczny musiałby bowiem opierać się na dobrej woli zarówno przywódców izraelskich, jak i muzułmańskich, ich dużej zręczności i kompetencji, odpowiedzialnym podejściu samych zainteresowanych społeczności, silnym i mądrym wsparciu zewnętrznych aktorów państwowych i niepaństwowych dla procesu pokojowego, a także ogromnej porcji zwykłego szczęścia. A w jednoczesne zaistnienie wymienionych czynników trudno uwierzyć, jeśli ma się choć minimum wiedzy o tle i przebiegu sporu bliskowschodniego oraz o interesach poszczególnych graczy. Dajmy więc sobie spokój z mrzonkami, patrzmy na czarne, ale za to realistyczne scenariusze – i szukajmy przynajmniej sposobów na minimalizację strat. Także dla siebie.

Czytaj też

Spośród tych możliwych, wariant najmniej zły jest taki: Izrael przeprowadza w Gazie brutalną, ale względnie szybką pacyfikację, po której Hamas już się nie podnosi – Iran i jego akolici kalkulują racjonalnie możliwe zyski i straty, i jednak poprzestają tylko na werbalnych atakach na państwo żydowskie – sunniccy monarchowie znad Zatoki Perskiej zachowują się podobnie, przeczekują jakoś krytyczny okres, po czym kijem i marchewką uspokajają rozemocjonowaną „ulicę” u siebie, następnie zaś wracają do „business as usual” z Zachodem i samym Izraelem – państwa europejskie wytrzymują presję swoich społeczności islamskich, i też generalnie utrzymują dotychczasowy kurs. I wszystko po chwilowym wahnięciu (także cen na rynkach ropy i gazu) z grubsza wraca do status quo, przy czym największymi przegranymi są faktycznie sami Palestyńczycy, znów pozbawieni nadziei na poprawę bytu. To oznacza, że względna stabilizacja trwa do następnego razu, do momentu, gdy ktoś znów podpali lont, być może skuteczniej. Po drodze powstaje bowiem i rośnie jakiś „neo-Hamas”, w przeciwieństwie do starego zadaniowany i wspierany, a przynajmniej mocno infiltrowany już nie tylko przez Iran i Rosję, ale też przez Chiny, które zapewne wyciągają szybkie wnioski z obecnej awantury i przysięgają sobie

Reklama

budować efektywniejsze narzędzia wpływu w newralgicznym dla siebie regionie. Dla nas, czyli Europy – pozornie zmienia się w tym wariancie niewiele, poza tym, że znów nieco spada nasz autorytet i możliwości oddziaływania w świecie arabskim, zaś do fali migrantów, i tak szturmujących nasze granice, dołącza relatywnie nieliczna, ale za to bardzo zdeterminowana grupa Palestyńczyków, szukająca pomsty za Gazę. W efekcie wybucha trochę więcej bomb na świątecznych jarmarkach, zaś partie skrajnie lewicowe i skrajnie prawicowe w kilku państwach śmielej sięgają po akcenty antysemickie.

Czytaj też

To niezbyt sympatyczna wizja – a pamiętajmy, że jej warunkiem wstępnym i tak jest sprawna i szybka operacja wojskowa Izraelczyków w Strefie Gazy. Jeszcze kilkanaście lat temu obstawiałbym ją niemal w ciemno, ale zmieniły się czasy i zmieniła się (na niekorzyść) jakość izraelskich służb specjalnych, sił zbrojnych i ich zaplecza politycznego. Sukces akcji Hamasu z 7 października jest tylko jednym z dowodów. Mimo niezłego początku operacji lądowej IDF (uderzenie w najmniej zurbanizowane i słabiej bronione tereny, w celu przecięcia Strefy i odizolowania głównych sił Hamasu w jej północnej części) musimy więc przyjąć także kolejny, gorszy wariant rozwoju wydarzeń. W nim Izraelczycy ostatecznie grzęzną wojskowo w Gazie, następuje nasilony i długotrwały rozlew krwi, opinia publiczna jest coraz intensywniej bombardowana doniesieniami o kolejnych (prawdziwych i fikcyjnych) zbrodniach popełnianych na palestyńskich cywilach. Brutalność rośnie po obu stronach, a spirala się nakręca. Automatycznie rośnie wtedy presja arabskiej ulicy na władze poszczególnych państw regionu, które ostatecznie odcinają się od Izraela – i tym samym od Zachodu. Ten pęka, także pod wpływem nastrojów mas wyborców u siebie. Notabene, ostatnie (o ile w ogóle, z uwagi na siłę wewnętrznego lobby żydowskiego) pękną Stany Zjednoczone, które po drodze prawdopodobnie nie będą miały innego wyjścia, niż czynnie wspomóc borykające się z narastającymi problemami siły zbrojne Izraela. Spodziewany zwrot propalestyński w Europie będzie więc jednocześnie zwrotem antyamerykańskim. Trudno o lepszy prezent dla Rosji, ale także Chin. I dla ich europejskich sojuszników. Tych niemal jawnych i płatnych, ale także tych mimowolnych, nawet pozbawionych złej woli, ale w swej naiwności snujących od lat wizję Unii jako podmiotu w pełni niezależnego lub wręcz rywalizującego z USA na wszystkich płaszczyznach. To wszystko razem oznacza zaś, że oprócz przedłużającej się w nieskończoność gorącej wojny na Bliskim Wschodzie, z jej oczywistymi konsekwencjami dla światowego handlu i dla globalnego środowiska bezpieczeństwa, mamy też nowy trend w postaci symbolicznego, ale błyskawicznego poszerzania się Atlantyku – w sensie strategicznym, politycznym, gospodarczym i kulturowym. Stany to jakoś przeżyją, długofalowo bardziej martwiłbym się o Europę.

Jest wreszcie, na koniec, scenariusz najczarniejszy. W nim, oprócz wymienionych wyżej zdarzeń, mamy na dokładkę włączenie się do działań zbrojnych w Lewancie kolejnych graczy. Najpierw pewnie Hutich i Hezbollahu, a w chwilę później także Iranu, bo prędzej czy później komuś w Teheranie albo Tel Awiwie palec na spuście drgnie odrobinę za mocno. Wtedy kostki domina zaczynają padać kolejno, w ogniu staje zapewne Liban, w nową fazę wchodzi wojna w Syrii (bo irańskie i izraelskie wojska mogą spotkać się gdzieś pod Damaszkiem), a rządy innych państw regionu (chcąc nie chcąc) stają się albo uczestnikami, albo ofiarami tego kataklizmu. Izrael otrzymuje wtedy – niemal na pewno – bezpośrednie, militarne wsparcie USA, minimum w postaci ataków rakietowych i lotniczych oraz operacji w cyberprzestrzeni, a zapewne także w postaci przerzucenia na front sił lądowych. W przynajmniej ograniczonej skali może zaangażować się wtedy również Francja. Co zrobi Turcja? Egipt? Arabia Saudyjska? I przede wszystkim – Chiny? Każda próba odpowiedzi na te pytania dziś byłaby nieuprawnioną „gdybologią”, ale pewne jest jedno: ani Bliski Wschód w konsekwencji nie byłby już po tym Armagedonie taki sam, jaki znamy, ani pewnie „reszta świata”.

Czytaj też

Nie chodzi o to, by straszyć i siać panikę. Warto jednak wyciągać nauki z historii. Pierwszej wojny światowej też właściwie nikt z głównych graczy nie chciał, przynajmniej nie w takiej skali, jaka realnie miała miejsce. Politycy i generałowie najpierw obstawiali skuteczny blef, a potem liczyli na szybką kampanię bez poważnych strat (dla siebie), która miała dać im spektakularny sukces. Jak wyszło – wiadomo. A przegrali wtedy właściwie wszyscy gracze, którzy początkowo stanęli w szranki.

Żeby zapewnić pokój i przynajmniej względne bezpieczeństwo – paradoksalnie – trzeba więc wesprzeć wojnę. W tym sensie, że należy pomóc Izraelowi przeprowadzić pacyfikację Gazy jak najsprawniej i jak najszybciej, przy okazji dbając przynajmniej o pozory, że jest to robione „bez litości, ale nie bez zasad”, jak niedawno celnie ujął to prezydent Francji Emmanuel Macron. Wtedy jest niezerowa szansa, że ziści się przynajmniej ten najmniej zły z kiepskich scenariuszy. Z oczywistych względów Unia Europejska ma w tym szczególnie ważki interes, bo być może jest to jej gra o przetrwanie. Żeby zaś minimalizować późniejsze straty i problemy, jednocześnie z tworzeniem proizraelskiej koalicji militarno-politycznej (obejmującej co najmniej cały, szeroko pojęty i znów solidarny Zachód), warto zadbać o wygranie na własnym podwórku informacyjnej bitwy o serca i umysły europejskiego wyborcy. A także – pilnie pisać nowy, dobrze przemyślany „plan Marshalla” dla przyszłej Palestyny. Po pierwsze, zapewniając wymuszenie jego akceptacji przez zwycięski w wojnie Izrael, co nie będzie łatwe, ale przy solidarnej postawie koalicjantów jest wyobrażalne. Po drugie, zapewniając mu wiarygodne źródła finansowania i skuteczne mechanizmy kontroli nad wydatkowaniem środków. Najlepiej wspólnie z Saudami, Jordańczykami, Katarczykami… i na dokładkę Chinami. Tak: wciągnięcie Pekinu w scenariusz kooperacji ekonomicznej dla stabilizowania Bliskiego Wschodu jest warunkiem sine qua non tego, by niebawem na serio nie wziął się za destabilizowanie tego regionu. Sam, lub po cichu wspierając znane działania w tym zakresie swojego rosyjskiego wasala. A także Pakistańczyków, Iranu, albo niektórych ze swych nowych przyjaciół wśród ambitnych szejków. Na przykład po to, by zorganizować tam dywersję, odciągającą USA od konfliktów na Morzu Południowochińskim. Bo wtedy marszowym krokiem będziemy zmierzać do ostatniego z opisywanych wcześniej scenariuszy, tego najgorszego.

Zanim wszystko znajdzie się w rękach generałów – dyplomaci, eksperci (także ci od programów rozwojowych) i spece od walki informacyjnej mają być może ostatnie pięć minut na wykazanie, że warto im płacić.

Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama