Reklama

Analizy i komentarze

Walka z wiatrakami. Jak rząd zniszczył polskich przedsiębiorców? [KOMENTARZ]

Autor. Canva

Szukający alternatywy dla węgla rząd postanowił poluzować „ustawę odległościową”, która przez ostatnie lata skutecznie blokowała rozwój energetyki wiatrowej. Zmiana nastawienia do wiatraków nie może jednak przykryć faktu, że przez lata państwo zdołało zaszczuć polskich inwestorów wiatrowych, doprowadzając wielu z nich do bankructwa, a nawet stawiając im zarzuty oszustw podatkowych.

Reklama

Energetyka wiatrowa to jeden z lepszych sposobów na dekarbonizację miksu energetycznego. Niestety, w Polsce jej rozwój przekreślony został z dnia na dzień, za pomocą odpowiedni przygotowanych ustaw. Utrudnienia legislacyjne mają w tym sektorze szczególną moc. Ze względu na długość procesu budowy elektrowni wiatrowych (wynoszącą nawet 6 lat), stabilność prawa, zarówno budowlanego jak i energetycznego, jest niezbędna do powstania inwestycji. Tymczasem, od momentu wygrania wyborów parlamentarnych przez Prawo i Sprawiedliwość w 2015 roku, prawo to zmieniało się kilkukrotnie. Brak pewności w tym zakresie sprawił, że niemalże wszystkie inwestycje w energetykę wiatrową na lądzie zostały pogrzebane.

Reklama

Czytaj też

Reklama

Prawne wymogi stawiane inwestorom w wiatraki były bardzo rygorystyczne. By otrzymać pozwolenia na budowę elektrowni wiatrowej niezbędna była decyzja środowiskowa, która ściśle określała wszelkie normy jakie powinny być spełnione dla powstania przedsięwzięcia i precyzyjnie ustalała granice inwestycji. Rząd jednak nie poprzestał na tym i postanowił wprowadzić dodatkowe ograniczenia.

19 lutego 2016 roku z inicjatywy polityków partii rządzącej do Sejmu wpłynął projekt poselski „o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych". Zgodnie z prawem takie projekty muszą zostać poparte przez zaledwie 15 posłów lub komisję sejmową i w przeciwieństwie do projektów rządowych nie wymagają konsultacji społecznych. 20 maja decyzją Sejmu uchwalono całość ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych, potocznie nazywanej ustawą odległościową czy „ustawą 10H".

W jej założeniu odległości od budynków mieszkalnych, w której mogła być zlokalizowana elektrownia wiatrowa, miała być równa lub większa od dziesięciokrotności wysokości wieży wraz z długością łopaty. Ta sama zasada dotyczyła położenia wiatraka od lasów i chronionych obszarów przyrody.

Zdaniem wielu inwestorów wprowadzenie mechanizmu wysokościowego było pozbawione sensu, ponieważ nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości w jakiej pracuje wiatrak, gdyż była już ona określona w decyzji środowiskowej. Wszystkie projekty, które nie miały złożonego wniosku o pozwolenie na budowę przed lipcem 2016 roku wylądował w koszu. By ten mógł zostać złożony, musiał spełniać dziesiątki wymagań jak m.in. umowa dzierżawy gruntu, badania środowiskowe, pomiary wiatru czy mapy geologiczne. Proces uzyskania wszystkich niezbędnych dokumentów do wniosku o pozwolenie na budowę zajmuje nawet kilka lat i oznacza wysokie nakłady finansowe poniesione przez inwestorów.

Czytaj też

Zielony cios

Kolejnym ciosem w polskich przedsiębiorców była ustawa o zielonych certyfikatach, które miały zachęcać inwestorów do rozwijania nowych mocy ze źródeł odnawialnych. Są to cyfrowe certyfikaty poświadczające pochodzenie energii elektrycznej z OZE. Ich mechanizm działania oraz nieszczelność polskiego prawa tłumaczy Maciej Musiał, prezes INWE oraz założyciel Pracowni Finansowej - jedynej firmy w branży finansowanej w modelu crowdfunding'u udziałowego, która przetrwała kryzys na rynku energetyki wiatrowej na lądzie. Reszta upadła, po cichu - mowa tu bowiem o relatywnie małych lub bardzo małych podmiotach, zwłaszcza w porównaniu do spółek energetycznych z udziałem Skarbu Państwa czy dużych funduszy inwestycyjnych.

„To rząd ustala górny limit dla sprzedawców energii, ile jej procent powinno pochodzić z OZE oraz steruje podażą ustalając, komu należą się zielone certyfikaty. Prawo międzynarodowe mówiło, że wszyscy producenci wytwarzający energię z wiatraków, farm fotowoltaicznych czy biogazowni, otrzymają certyfikat za każdą wyprodukowaną megawatogodzinę. Natomiast polska władza wykazała się przebiegłością uważając, że jeżeli do energii produkowanej z węgla doda się np. trochę biomasy, to ten węgiel też staje się w jakiś sposób ekologiczny" - tłumaczy Musiał.

„Dodatkowo wyznaczony został procent, ile może być węgla, a ile biomasy w mieszance węglowej, by móc uznać to za ekologiczną energię. Proporcje 80-20 nie sprawią, że stanie się ona bardziej ekologiczna, lecz dla systemu wsparcia wytwarzania energii z bioodpadów już tak. Stopniowo podnoszono udział biomasy w spalaniu do momentu, gdy na lokalnym rynku zaczęło jej brakować, dlatego biomasowe „śmieci" zaczęto sprowadzać z całego świata. Dostawy łupin orzecha kokosowego przypływały nawet z Argentyny" - dodaje.

Energetyka odnawialna jest działalnością regulowaną przez koncesje i przy dużym udziale państwa co oznacza, że to rząd steruje zarówno jej popytem, jak i podażą. By spełnić warunki regulacyjne, ustalono zasady zobowiązujące sprzedawców energii, by jakiś jej procent miał pokrycie w OZE, a miały o tym znaczyć zielone certyfikaty.

Czytaj też

Europejskie regulacje zwiększyły udział biomasy w procesie spalania. W międzyczasie ilość wyprodukowanych zielonych certyfikatów doprowadziła do zwiększenia podaży co przyczyniło się do zachwiania całego systemu. Sprzedawcy zobowiązani do ich zakupu (których była nadpodaż na rynku) wciąż tego nie robili, ponieważ prawo w tym wypadku nie było skuteczne i nie egzekwowało ich zakupu. Brak przestrzegania tej zasady przyczynił się do nałożenia kar, które były znacznie wyższe niż cena certyfikatu. Niestety, nie przyniosło to zamierzonego efektu i zamiast nabyć ZC, sprzedawcy wciąż woleli opłacać kary.

W 2016 roku cena ZC wynosiła ok 20 zł, osiągając poziom minimalnej bariery wynikającej z wysokości akcyzy. Odbiło się to negatywnie na inwestycjach OZE, zwłaszcza energetyce wiatrowej. Maciej Musiał zaznacza, że to Urząd Regulacji Energetyki zezwolił sprzedawcom energii w pełni obciążyć odbiorców końcowych poniesionymi karami. Konsumenci w rachunkach mieli wyszczególnioną „opłatę za OZE" co dodatkowo powodowało niechęć mieszkańców do OZE. Zakłady energetyczne, które sprzedawały energie bez zakupionych zielonych certyfikatów, w rzeczywistości nie wspierały rozwoju OZE w Polsce, lecz wpłacały kary do państwowego budżetu.

W międzyczasie dokonano zmian w prawie budowlanym dla wiatraków. Gondolę (generator) uznano za część budowlaną a nie urządzenie, w związku z czym należało opłacić podatek od nieruchomości. Po dwóch latach zostało to cofnięte uznając, że generator nie jest budowlą, jednak przez cały ten czas podatek od nieruchomości wpływał do budżetów gmin.

Inwestorzy jak przestępcy podatkowi

Swoim doświadczeniem z tego okresu podzielił się również anonimowy przedsiębiorca, który wówczas zainwestował w energetykę wiatrową. Jak tłumaczy, jeśli do 30. czerwca 2016 roku nie uzyskało się wszystkich stosownych pozwoleń na uruchomienie inwestycji, a pierwszy prąd nie przeszedł przez licznik, od lipca traciło się szanse otrzymania zielonych certyfikatów, a jedynie można było próbować startować później w systemie aukcyjnym do przetargów.

Rządowe zabiegi sprawiły, że przedsiębiorcy utracili możliwość wybudowania elektrowni wiatrowych w „normalnym tempie" na kilka lat. Z powodu obowiązującej ustawy wysokościowej praktycznie jedynym sposobem pozyskiwania aktywów wiatrowych było przejmowanie istniejących już wiatraków. Prawie wszyscy inwestorzy „rzucili się" na rozpoczęte inwestycje by je dokończyć, puścić prąd przez licznik i uzyskać prawo do zielonych certyfikatów.

Czytaj też

Wówczas ceny usług, stali, materiałów budowlanych i podwykonawców wzrosły, ponieważ każdy z inwestorów chciał dokończyć budowę przed lipcem. Strach, nerwy i gonitwa – tak opisuje ten czas nasz rozmówca. Wielu przedsiębiorców nie mając możliwości zapłaty tak wygórowanych cen ogłaszało plajtę, a dla innych oznaczało to zaciąganie kolejnych kredytów i wyścig z czasem, by dokończyć budowę.

Najistotniejszym elementem każdej inwestycji jest jej finansowanie. W pewnym momencie jeden z państwowych banków postanowił całkowicie wstrzymać kredytowanie dla inwestycji OZE. Decyzja ta spowodowała, iż mniejsze komercyjne banki z polskim lub zagranicznym kapitałem również lawinowo zaczęły wycofywać się z finansowania w obawie przed nieokreślonymi decyzjami rządu w stosunku do inwestycji w OZE. Jak tłumaczy Maciej Musiał, żadnej firmie, nawet z idealnym modelem biznesowym nie udzielano wówczas kredytu. Gdy proszono o wyjaśnienia, dlaczego dzieje się coś tak niewyobrażalnego, w odpowiedzi otrzymywano - przykaz z góry.

To kolejna tragedia polskich przedsiębiorców, którzy za namową rządu by inwestować w OZE i budować niezależność energetyczną kraju wierzyło, że państwo będzie ich wspierało w tym procesie. Straty pojedynczych spółek i zainwestowanych środków indywidualnych inwestorów sięgały dziesiątek milionów złotych „Zostaliśmy wykiwani" – mówi przedsiębiorca, który chce zachować anonimowość - jego nazwisko pozostaje do informacji redakcji. Jak dodaje, wielu stało się bankrutami, ale niektórzy także... przestępcami podatkowymi, ponieważ nie zapłacili VAT-u. W krótkim okresie przedsiębiorcy utracili płynność finansową, jednak prace budowlane wciąż były wykonywane, a faktury za nie musiały zostać wystawione. Urzędników Skarbowych nie interesowało tłumaczenie, że udziałowcy oraz banki wycofały się z finansowania inwestycji (co było pisemnie udokumentowane), ponieważ dla nich najistotniejsze w tamtym czasie było zapłacenie VAT-u z faktur często wystawianych na bardzo wysokie kwoty. „Byłem przesłuchiwany klika godzin, nie dostałem nawet szklanki wody. Atmosfera była taka jakbym popełnił najcięższe przestępstwo. Do łazienki odprowadziło mnie dwóch urzędników, którzy pilnowali mnie bym nie zrobił . Nikt z nich mnie nie rozumiał. Ich nie interesowało, że nie mogłem zapłacić VAT-u, ponieważ wprowadzono szybko ustawę, która praktycznie w jednej chwili zniszczyła polskich przedsiębiorców. To był najgorszy moment mojego życia" – tłumaczy anonimowy przedsiębiorca.

Czytaj też

Ustawa wysokościowa uderzyła nie tylko we właścicieli farm wiatrowych, ale również sprawia problemy właścicielom posesji zlokalizowanych przy farmach wiatrowych, z których często były to tereny wiejskie. Przy elektrowni nie było możliwe wybudowanie domów bez zachowania odległości określonej „zasadą 10H", więc działki z potencjałem budowlanym stawały się bezużyteczne i bezwartościowe.

Politycy, który wprowadzili ustawę wysokościową, na pytanie o fiasko inwestycji wiatrowych w Polsce odpowiadają teraz, że „wchodząc w wiatraki podjęliśmy złe decyzje biznesowe". „Najpierw państwo namawia do inwestycji oferując pomoc polskim inwestorom a następnie rujnuje ich za pomocą kliku ustaw. A na koniec i tak zrzucą winę na nas (inwestorów) mówiąc, że to my podjęliśmy złe decyzje biznesowe" – dodaje przedsiębiorca.

Co przewiduje liberalizacja ustawy?

O zmianach w przepisach budowy instalacji wiatrowych na lądzie można było usłyszeć już w kwietniu ubiegłego roku, a twarzą zapowiadanego zwrotu był pełnomocnik rządu ds. OZE Ireneusz Zyska. Z kolei w lipcu 2022 roku przyjęty został projekt nowelizacji ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych, która pozwoli na zmianę sztywnych zasad budowy elektrowni od budynków i obiektów ochrony przyrody. Rząd zdecydował się na ten ruch także z powodu Krajowego Planu Odbudowy, w ramach którego Polska ma uzyskać blisko 47 mld euro dotacji oraz pożyczek. Aby otrzymać te pieniądze, konieczne jest spełnienie kilku kamieni milowych, a jednym z nich była właśnie modyfikacja „zasady 10H".

„W obszarze klimatu, transformacji i środowiska Polska uzgodniła w KPO 8 kamieni milowych na pierwszy okres. Realizacja 7 jest zakończona" - oznajmiła w czerwcu minister klimatu i środowiska Anna Moskwa na swoim Twetterze. „Zasada 10H" poniekąd zostanie utrzymana, lecz zmiany będą dotyczyły obszaru prognozowanego działania wiatraka, a nie jak dotąd całego wyznaczonego obszaru. To gminy w szczególnych przypadkach mogłyby decydować o wyznaczaniu lokalizacji elektrowni wiatrowych w ramach lokalnej procedury urbanistycznej.

Decyzja ta spotykała się z nieprzychylnością polityków obozu rządzącego. W śród nich jest poseł Solidarnej Polski Janusz Kowalski, który niejednokrotnie krytykował rząd na swoim Twetterze za zapowiadane zmiany w energetyce wiatrowej, sugerując, że usunięcie barier w „zasadzie 10H" nie będzie w interesie polskiego sektora OZE, a niemieckiego lobby wiatrakowego.

Głos wzięła również była minister edukacji narodowej i europosłanka Prawa i Sprawiedliwości Anna Zalewska, która dość mocno manifestowa swoje poglądy przeciwko energetyce wiatrowej, a w czasach, gdy była jeszcze posłanką, podważała nawet antropogeniczne zamiany klimatu. W jednym z wywiadów przekonuje, iż zmiany w regulacji zapoczątkują „dziką" budowę turbin wiatrowych gdzie popadnie. „Mieszkańcy już się obawiają: docierają do dziennikarzy, piszą do posłów, rozmawiają ze mną, widząc, że kwestionuje się ich wieloletnią walkę z patologią dzikiego lokowania elektrowni wiatrowych. Skrócenie dopuszczalnych odległości, a właściwie liberalizacja polegająca na tym, że samorząd, nie pytając obywatela o zdanie, sam będzie decydował gdzie postawi elektrownię wiatrową, spowoduje powrót ogromnych emocji społecznych oraz realne zagrożenie dla władztwa i własności ludzi w pobliżu ewentualnych elektrowni wiatrowych. Wartość takich nieruchomości spada praktycznie do zera, pojawiają się również uciążliwości związane z pracą elektrowni wiatrowej, od hałasu, przez infradźwięki po zniszczenie krajobrazu. Tymczasem wielu Polaków wydaje setki tysięcy złotych, aby wyprowadzić się w cudowne, spokojne miejsca, nie rzadko bierze w tym celu kredyty – a teraz, po ewentualnej liberalizacji przepisów, będą mogli się dowiedzieć, że nieopodal ich gruntów będą mogły powstać elektrownie wiatrowe złożone z dziesiątek egzemplarzy turbin wiatrowych" - mówi Anna Zalewska w rozmowie z tygodnikiem DoRzeczy.

Czytaj też

Obowiązująca ustawa o inwestycjach w elektrownie wiatrowe sprawiła, iż warunki jej powstania są jednymi z najbardziej restrykcyjnych w całej Europie. O tym, jak wygląda sytuacja w pozostałych krajach Unii, pisaliśmy na łamach naszego portalu : Austria – 800 - 1200 m, (w zależności od landu), Belgia 400-600 m, Albania, Bułgaria, Bośnia, Chorwacja, Czechy, Grecja, Islandia, Kosowo, Łotwa, Litwa, Luksemburg, Malta, Czarnogóra, Norwegia, Portugalia, Rumunia, Serbia, Słowacja, Słowenia, Hiszpania, Szwajcaria, Walia, Irlandia Północna – 500 m, Anglia – 800 m, Szkocja – 2000 m, Szwecja, Węgry, Estonia, Finlandia – 1000 m, Niemcy – 500-1250 m (w zależności od landu), Włochy – 750 m, Niderlandy – 400 m. Polsce przypisano 1250 metrów, choć w rzeczywistości, licząc, że duży wiatrak z wyprostowaną łopatą średnio ma ok. 150 m, to będzie to bliżej 1500 m, czasem nawet do 2 km. Widzimy zatem, że większość Europy skłania się ku odległości 500 m, a Polska ma po Szkocji i obok niemieckiego landu, Badenii-Wirtembergii, najbardziej restrykcyjne prawo odległościowe na kontynencie. Europejska mediana odległości to 500 m, średnia – 710 m.

Udział OZE w polskiej energetyce wynosi obecnie 15%. Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej zakłada, że nowelizacja ustawy odległościowej, pozwoli na ponad 25-krotne zwiększenie dostępności terenów pod inwestycje wiatrowe i zwiększy PKB kraju o nawet 133 mld zł. Szkoda jednak, że energetyka wiatrowa dopiero teraz przechodzi swój renesans. Rząd zamiast wpierać rozwój OZE i stawiać na dywersyfikacje, niczym Don Kichot walczył z wiatrakami przez te ostanie lata. Podczas gdy inne europejskie kraje wówczas otwierały się na transformację energetyczną, w Polsce po raz kolejny zamknięto furtkę do taniej energii. Dopiero potężny cios jakim jest kryzys energetyczny wybudził polityków z tego antywiatrakowego letargu.

Reklama

Komentarze

    Reklama