Analizy i komentarze
Śledztwo klimatyczne pana Warzechy, za które możemy zapłacić wszyscy [ANALIZA]
Podstawowy problem z takimi artykułami, jak ostatnie „śledztwo klimatyczne” pana Warzechy nie leży w tym, że są one coraz jaskrawiej sprzeczne z rzeczywistością. Pies pogrzebany jest gdzie indziej: takie publikacje osłabiają reakcję społeczeństwa na poważne zmiany gospodarcze, polityczne i społeczne, które już zachodzą.
Najdroższe lato w historii
Kiedy tygodnik „Do Rzeczy" obwieścił, że tematem następnego numeru będzie kolejne „śledztwo klimatyczne" pana Łukasza Warzechy, wiedziałem już, czego się można spodziewać. Autor ten ma bowiem na koncie szereg podobnych publikacji – ostatnią, dość podobną do najnowszej, opisałem tutaj. Tę nową również recenzuję w dalszej części tego tekstu. Na wstępie chciałem jednak zaznaczyć, dlaczego taka publicystyka może nas wszystkich słono kosztować.
Spójrzmy najpierw szybko na sytuację klimatyczną świata. Dekada 2011-2020 była najcieplejsza w historii globalnych pomiarów. Lata 2016, 2019 i 2020 były najcieplejszymi w historii pomiarów. 6 najcieplejszych lat w historii pomiarów to lata po 2015 roku. Istnieje wysoka (>80%) szansa, że rok 2023 będzie najcieplejszy w historii pomiarów. Lipiec 2023 roku był najcieplejszym miesiącem w historii pomiarów. Według wyliczeń paleoklimatologów, obecne temperatury mogą być najwyższe od 125 tysięcy lat. Nigdy w znanej nam historii geologicznej Ziemi średnie światowe temperatury oraz stężenie dwutlenku węgla w atmosferze nie rosły tak szybko, jak obecnie (wyjątkiem są globalne katastrofy wynikające np. z potężnej aktywności wulkanicznej). Taka akcja powoduje reakcję: są nią krajowe, regionalne i ogólnoświatowe polityki klimatyczne.
Warto w tym momencie zaznaczyć, że obecna zmiana klimatu jest przede wszystkim wydarzeniem o znaczeniu gospodarczym. Uderza w światową produkcję, łańcuchy dostaw, bilansy ekonomiczne. Europejczycy byli świadkami takich wydarzeń przy okazji tegorocznych pożarów, które strawiły wiele popularnych kurortów. Podobna sytuacja miała miejsce w Ameryce Północnej, gdzie płonęły lasy Kanady. W Kalifornii kolejni ubezpieczyciele wycofują się z ubezpieczania nieruchomości przed pożarem – trafiają się one w tym stanie zbyt często. Z kolei Indie ograniczyły eksport ryżu z obawy przed potencjalnymi skutkami trwającego El Niño, czyli zjawiska pogodowego, które wzmacnia efekt cieplarniany stojący za obecną zmianą klimatu.
Wszystko to sprawia, że polityki klimatyczne są przede wszystkim politykami gospodarczymi. Główne gospodarki świata już dostosowują się do wyznaczanych przez nie standardów. O Unii Europejskiej nie trzeba wiele mówić – jej działania są Polkom i Polakom dość dobrze znane. Ale warto tu wspomnieć np. o Chinach, które od lat wydają na własną politykę klimatyczną najwięcej na świecie (w 2022 było to 546 mld dolarów, więcej niż UE i USA razem wzięte), a od 2021 roku posiadają własny system handlu emisjami, wzorowany na europejskim. Co więcej, moc zainstalowana źródeł odnawialnych w systemie energetycznym Chin wzrosła w czerwcu br. do poziomu 1,32 terawata. Oznacza to, że OZE przeskoczyły w miksie Państwa Środka węgiel . Mocy węglowych jest tam bowiem 1,13 terawata. Chiny najprawdopodobniej w ciągu następnych kilku miesięcy osiągną zaplanowany na rok 2025 rok cel przebalansowania systemu elektroenergetycznego w taki sposób, by park źródeł odnawialnych był większy niż park mocy zainstalowanych w paliwach kopalnych. Podobne ruchy widać w Stanach Zjednoczonych, które przyjęły tzw. ustawę IRA będącą -toutes proportions gardées – amerykańskim Fit for 55 . Amerykanie mówi wprost: za pomocą przebudowy gospodarki chcą konkurować o nowe, zielone miejsca pracy np. z Europejczykami. Z kolei Indie stawiają na atom i chcą zwiększyć swój park jednostek jądrowych sześciokrotnie. Nawet Wielka Brytania, która przecież wyszła z UE – nie zrezygnowała po Brexicie ze swojej transformacji klimatycznej – wręcz przeciwnie, na niektórych polach wyśrubowała własne normy bardziej niż Unia.
Podobne ruchy widać na całym świecie. Kraje odpowiedzialne za prawie 90% światowych emisji dwutlenku węgla zadeklarowały już własne cele w zakresie neutralności klimatycznej, sięgające od roku 2030 do 2070. Światowe inwestycje w czyste źródła energii przerosły już nakłady na paliwa kopalne: obecnie na 1 dolara wydawanego na gaz, ropę czy węgiel przypada już 1,7 dolara wydawanego na czyste moce . Jeszcze 5 lat temu ten stosunek wynosił 1 do 1. Działania te przynoszą już pewne efekty: tempo wzrostu światowych emisji dwutlenku węgla gwałtownie spadło. Wzrost rocznej emisyjności między rokiem 2000 a 2010 wynosił 7,5 mld ton CO2 (czyli sięgnął 25%), tymczasem między rokiem 2010 a 2020 wyniósł już tylko 2,1 mld ton CO2 (czyli zaledwie 5,68%). Wkrótce globalne emisje powinny zacząć spadać.
Innymi słowy mówiąc: świat obrał już pewien kierunek działań na polu klimatu i dąży do niego przebudowując swoją gospodarkę. Jest ona kształtowana tak, by dostrzegać wreszcie koszt emisji gazów cieplarnianych (naczelną zasadą w tym zakresie jest: kto emituje, ten płaci). Kraje, które nie przystosują się do nowych trendów, będą odstawać coraz bardziej i coraz kosztowniej – tak jak to ma miejsce przy okazji rewolucji gospodarczych (bo tak trzeba postrzegać transformację klimatyczną). Kraje, które w XVIII i XIX wieku wolały opierać się na ekstensywnym rolnictwie zamiast rozwijać manufaktury i park maszyn parowych wkrótce zostały zdeklasowane – tak gospodarczo, jak i politycznie. Ponowne ryzyko zachodzi obecnie. Tymczasem Polska nie jest na nie przygotowana.
Przez ostatnie 20 lat polskie rządy systematycznie ignorowały unijną oraz światową politykę klimatyczną, traktując ją jako chwilową modę. Choć podstawowe reguły tego mechanizmu zostały wykreślone już dawno temu (np. system handlu emisjami stworzono w 2003 roku), to dopiero w ciągu ostatnich lat Warszawa uznała, że presja klimatyczna ze stron UE wymaga pewnych zmian – dlatego rozpoczęto (mniej więcej na przełomie 2019 i 2020 roku) polską transformację energetyczną. Niestety, jesteśmy w tym zakresie bardzo zapóźnieni – nawet nie względem Zachodu, co względem sąsiadów z Grupy Wyszehradzkiej (warto tu przywołać przykład Słowacji, która ścięła ostatnio swoją intensywność emisji z energetyki do poziomu bliskiego energetyce francuskiej – i emitowała na kilowatogodzinę ok. 5-6 razy mniej niż Polska). Już teraz taki stan rzeczy (tj. najwyższy udział węgla w energetyce spośród państw UE i intensywność emisji z sektora trzykrotnie wyższa od średniej unijnej) kosztuje nas krocie. Widać to po danych handlowych: 1 MWh na rynku konkurencyjnym w Polsce w I kwartale 2023 roku kosztowała średnio 889,69 zł. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy to polski rynek SPOT wyznaczał cenę maksymalną dla europejskich cen energii, dochodząc w szczytowym momencie do ok. 750 zł (169,42 euro) za MWh.
Taki stan rzeczy to oczywiście w pierwszej kolejności wina polityków, którzy podejmowali złe decyzje lub nie podejmowali ich wcale. Natomiast trzeba pamiętać, że polscy politycy działają reaktywnie – reagują na sygnały wynikające z nastrojów społeczeństwa, a te kształtują m. in. poczytni publicyści, znani dziennikarze i powszechny dostęp do informacji. Nie jest tajemnicą, że walka ze smogiem wzięła się w Polsce stąd, że temat jakości polskiego powietrza naświetlili rozmaici dziennikarze, wspierając się popularnymi aplikacjami dającymi bieżący wgląd w sytuację. Media – wsparte rzetelną wiedzą – zrobiły w tym zakresie swoje i rząd szybko wymyślił program Czyste Powietrze.
Tymczasem społeczeństwo, które wciąż słyszy, że ta cała zmiana klimatu to jakiś projekt psychologiczny „klimatystów", którzy straszą bez powodu, nie będzie skłonne do wywierania presji na swoich przedstawicieli celem przystosowania się do polityk klimatycznych. Wręcz przeciwnie, będzie takim działaniom wrogie. I teraz można przejść do analizy tekstu pana Warzechy.
Akademia Policyjna Łukasza Warzechy
Przez pierwsze cztery akapity swojego tekstu pan Warzecha skarży się na alert RCB dotyczący fali upałów, przeplatając narzekania ze wspominkami z podróży. „Ludzie przeżyli tysiąclecia bez alertów RCB, mówiących im, co mają robić, kiedy rośnie temperatura, i jakoś ludzkość nie wyginęła" – pisze. Następnie pan Warzecha pochyla się nad rekordami temperaturowymi z historii Polski. Ale nie opisuje on najcieplejszego roku w historii polskich pomiarów (2019), najcieplejszej dekady w historii polskich pomiarów (2011-2020) ani też istotnego wzrostu średniej rocznej temperatury między ostatnimi dekadami (dla dekad 2001-2010 i 2011-2020 wzrost wynosi ponad 1 st. C). Pan Warzecha skupia się... na punktowych pomiarach lokalnej temperatury, pisząc np., że w Kołobrzegu w sierpniu 1998 roku termometry wskazały 38 st. C.
Swoje rozważania o temperaturze pan Warzecha podsumował: „ja sam pamiętam luty 1990 r., kiedy temperatura sięgała ponad 20 stopni i chodziło się przez kilka dni w krótkim rękawie". Można odparować te twierdzenia faktem, że wspomniany rekord dla lutego z 1990 roku (21,4 st. C) zanotowany w Makowie Podhalańskim został pobity w 2021 roku i to dwukrotnie, gdy stacja w Dobczycach wskazała 25 lutego 21,6 st. C, a stacja we wspomnianym już Makowie Podhalańskim tego samego dnia wskazała 22,1 st. C. Można też wyliczać panu Warzesze, że polski rekord temperatury dla stycznia padł w 2023 r. (19 st. C), dla kwietnia w 2012 r. (32,5 st. C), dla czerwca w 2022 r. (38,3 st. C), dla sierpnia w 2015 r. (39 st. C), dla września w 2012 r. (36,8), a dla listopada w 2018 r. (26,2 st. C). Ale byłoby to wejście w jego spaczoną logikę, która chce tłumaczyć globalną zmianę klimatu pojedynczymi danymi – bez jakiegokolwiek osadzania ich w trendzie. Tymczasem w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat zdarzył się tylko jeden rok ze średnią temperaturą niższą od średniej wieloletniej 1971-2000. Średnia temperatura powietrza w Polsce w latach 1951-2020 rosła w tempie 0,29 st. C na dekadę, co oznacza, że w analizowanym okresie wzrosła ona o 2 st. C. Natomiast trzeba pamiętać, że terytorium Polski to jedynie niewielki procent powierzchni Ziemi – tymczasem tematem artykułu jestglobalne ocieplenie, a więc proces zachodzący na całej planecie. Niestety, szerokich i kompleksowych danych ogólnoświatowych w tekście z najnowszego numeru „Do Rzeczy" brakuje.
Następnie pan Warzecha... rozróżnia klimat od pogody. Pisze, że „o klimacie, takim lub innym, możemy mówić dopiero, obserwując znacznie dłuższy okres, ale nawet tutaj łatwo można manipulować (...). Laik nie jest w stanie tych manipulacji wychwycić (...)" – trudno to nazwać inaczej niż bardzo mocną, krytyczną autorecenzją pierwszej części artykułu.
Dalej pan Warzecha podważa autorytet prof. Malinowskiego (polskiego klimatologa), nazywając go „objaśniaczem" i wskazując, że wieszczy „upadek ludzkości z wyżyn całej swojej profesorskiej godności". Uderza też w autora niniejszych słów, mówiąc, że to „niepraktykujący prawnik", który jest „pompowany niemiłosiernie przez część mediów" i do tego „sam mianował się naczelnym ekspertem od klimatu w Polsce". Pan Warzecha zapomniał wskazać, że autor z zawodu jest dziennikarzem i nigdy żadnym ekspertem od klimatu się nie obwoływał. Dostaje się także Międzyrządowemu Panelowi ds. Zmiany Klimatu (IPCC) – zarzutem względem tej organizacji jest rzekomy „alarmistyczny ton" (historia pokazała, że z IPCC żadni alarmiści – wręcz przeciwnie, raporty Panelu są bardzo konserwatywne) oraz operowanie warunkowością (co jest zupełnie normalne w nauce, a przecież IPCC przygotowuje swoje raporty w oparciu o recenzowane publikacje naukowców z całego świata). To narzekanie na warunkowość „sygnalizującą pewną rezerwę" pojawia się także w dalszej części artykułu – i dowodzi, że pan Warzecha nie miał bliższej styczności z materiałami naukowymi z zakresu np. fizyki atmosfery, które operują pewną dozą prawdopodobieństwa. Ale to prawdopodobieństwo jest skrupulatnie i przejrzyście wyliczane. Pomimo tego, IPCC w swoim ostatnim raporcie (AR6) stwierdził wprost, że wiemy na pewno, iż to człowiek odpowiada za zmianę klimatu. To bardzo rzadka kategoryczność jak na świat naukowy - potwierdza ona natomiast pewność naukowców, co do przyczyn stojących za globalnym ociepleniem.
Co ciekawe, podkopywanie autorytetu klimatologa na polu klimatu nie przeszkadza panu Warzesze w sięganiu po opinie Bjørna Lomborga, duńskiego politologa i ekonomisty, który z jakiegoś powodu stał się dla autora artykułu w „Do Rzeczy" bardziej wiarygodny od fizyków atmosfery. Być może powodem jest to, że Lomborg mówi to, co pan Warzecha chce usłyszeć – i m. in. dlatego Duńczyk dorobił się już specjalnej strony, która wylicza i prostuje błędy w jego publikacjach.
Innym ciekawym wyborem, jeśli chodzi o źródło jest John Clauser - noblista, fizyk kwantowy, który nie prowadził badań na temat klimatu, ale mimo to stwierdził ostatnio, że „nie wierzy w kryzys klimatyczny". Clauser od 2023 roku działa w CO2Coalition - organizacji, która jest finansowana m. in. przez osoby związane z przemysłem energetycznym , która od lat działała na rzecz wyhamowania światowych polityk klimatycznych. Pan Warzecha nie widzi w tych wszystkich niuansów - i woli Clausera np. od Syukuro Manabe (noblista, klimatolog, uhonorowany Nagrodą Nobla za badania nt. klimatu, twiedzi, że człowiek go ociepla), Klausa Hasselmanna (noblista, klimatolog, uhonorowany Nagrodą Nobla za badania nt. klimatu, twiedzi, że człowiek go ociepla), Paula J. Crutzena (noblista, chemik atmosfery, uhonorowany Nagrodą Nobla za badania nt. chemii atmosfery, twierdzi, że człowiek ociepla klimat) czy Sherwooda Rowlanda (noblista, chemik atmosfery, uhonorowany Nagrodą Nobla za badania nt. chemii atmosfery, twierdzi, że człowiek ociepla klimat).
W dalszej części pan Warzecha narzeka m. in. na kolory map pokazujących temperatury („od kilku lat są oznaczane intensywnie czerwonym kolorem, podczas gdy kiedyś był to kolor żółty, ewentualnie przechodzący w pomarańczowy"). Tym samym autor materiału powiela – chcąc lub nie chcąc – przekaz z krążących po Internecie zmanipulowanych materiałów dotyczących np. niemieckiej telewizji ARD. Sugerowały one, że natężenie kolorów faktycznie się zmieniło. W rzeczywistości kolorów nikt nie zmieniał – do manipulacji użyto jednej mapki ze wskazaniem temperatur i drugiej z prognozowanym opadem. ARD podkreśliło, że używa tych samych zestawów map od lat 90.
Autor „Do Rzeczy" pisze też o wspomnianych wyżej pożarach trawiących południe Europy. Podkreśla, że w większości są one dziełem człowieka – wynikają z podpaleń lub nieostrożności. Ten argument jest dość zabawny – nikt bowiem nie twierdzi, że globalne ocieplenie samodzielnie podpala łąki i lasy używając wiązki laserowej. Nie, zmiana klimatu stwarza warunki do powstawania i rozprzestrzeniania się pożarów – które można byłoby łatwiej opanować, gdyby nie np. dotkliwe i długotrwałe susze.
Czy można w dobie kolejnych rekordów temperaturowych dalej kwestionować ustalenia naukowców w sprawie klimatu? Pan Warzecha pokazuje, że można – i to dosyć prosto, za pomocą niezwykle niskich chwytów retorycznych, cherrypickingu i pewnych manipulacji. Ale pojawia się wtedy pytanie: do kogo będziemy mieć pretensje, kiedy przyjdzie do nas rachunek za niefrasobliwość i zaniechania?