Analizy i komentarze
Jak nie dać się zaskoczyć Amerykanom
Kamala Harris i Tim Walz czy jednak Donald Trump i JD Vance? Amerykański wyścig wyborczy zbliża się do finału, ale jego realne skutki dla „reszty świata” poznamy z dużym opóźnieniem. I dlatego pora zacząć na serio liczyć na siebie.
Zdecydowanie więcej wiemy o tym, jak wyglądać i działać będą USA w przypadku sukcesu Demokratów. Raczej nie będzie wtedy rewolucji, w kluczowych kwestiach dotyczących bezpieczeństwa międzynarodowego można oczekiwać kontynuacji polityki Joe Bidena. A przynajmniej… próby kontynuacji. Czyli – deklaratywnie mocnego, a w praktyce niestety dość ostrożnego wspierania Ukrainy w jej walce z rosyjską agresją, tak żeby co prawda nie dać Putinowi wygrać, ale żeby jednocześnie nie dopuścić do jego zbyt spektakularnej porażki, mogącej skutkować gwałtowną destabilizacją w przestrzeni poradzieckiej. Dalej – stawiania na Niemcy w polityce względem Unii Europejskiej (co sprzęga się z punktem poprzednim). Zacieśniania współpracy z Wielką Brytanią, Japonią, Australią i Koreą Południową (a także w coraz większym stopniu z Indiami) dla powstrzymywania zbyt agresywnych działań Chin na Indo-Pacyfiku, zwłaszcza wobec Tajwanu i Filipin. Lawirowania w kwestii bliskowschodniej, pomiędzy wciąż silnym w USA lobby proizraelskim i pewnymi strategicznymi koniecznościami – a emocjami rosnącego, propalestyńskiego elektoratu amerykańskiej lewicy. No i nacisku na dyplomację wielostronną, także w kwestiach klimatycznych.
Niby proste, ale diabeł tkwi w szczegółach i… w zmienności wielu uwarunkowań. Prawdopodobny upadek, już w przyszłym roku, czerwono-zielono-żółtej koalicji w Niemczech i spodziewane kanclerstwo Friedricha Merza. Narastające (zapewne) kłopoty chińskiej gospodarki, wynikające z nierozwiązanych problemów strukturalnych – i możliwa ucieczka Pekinu w „igrzyska zamiast chleba”. Zupełnie nieprzewidywalny rozwój wypadków na linii Rosja-Ukraina, Iran-Izrael, i tak dalej. To nie chęć, ale okoliczności i wyzwania mogą sprawić, że nawet Kamala Harris będzie realizować w praktyce politykę zupełnie inną, niż jej aktualny szef i poprzednik.
Z kolei co do Donalda Trumpa – w miarę przewidywalnych rzeczy mamy jeszcze mniej. Mocne wsparcie dla Izraela i polityki premiera Binjamina Netanjahu (niewykluczone, że w połączeniu z presją na powrót do polityki „porozumień abrahamowych”, ale do tego tanga potrzeba jeszcze chęci ze strony Saudów i innych konserwatywnych rządów sunnickich, co wcale nie jest oczywiste w nowych realiach). Asertywne powstrzymywanie Chin, zarówno metodami ekonomicznymi, jak wojskowo-wywiadowczymi (co bynajmniej nie jest sprzeczne z okresowym straszeniem i „przeczołgiwaniem” dalekowschodnich sojuszników, żeby nie poczuli się zbyt pewnie). I odwrót od polityk klimatyczno-energetycznych ekipy demokratycznej. W kwestiach technicznych i realizacyjnych: Trump zapewne będzie jako prezydent znacznie mniej niż jego kontrkandydatka słuchał urzędników i generałów. W konsekwencji – będzie też mniej ostrożny w polityce zagranicznej niż był Biden i niż pewnie okazałaby się Harris. Po prostu, w swym zadufaniu rzadziej przyjmie do wiadomości głosy rutyniarzy, że czegoś „się nie da”. Skądinąd, to może mieć zarówno dobre skutki (w postaci zaskoczenia naszych wspólnych wrogów), jak i fatalne.
Czytaj też
Poza tym krótkim katalogiem pewne jest tylko jedno. To, że nic nie jest przesądzone. Odrzucając hipotezy skrajne (czyli: że Trump jest geniuszem dysponującym panaceum na dowolny problem oraz że jest marionetką w rękach Putina) pozostaje nam spore pole do „polityki transakcyjnej”, w której Republikanin tak lubował się w trakcie poprzedniej swojej kadencji. Od razu warto przestrzec tych, którzy męczą się dzisiaj nad egzegezą wyborczych wypowiedzi kandydata i jego sztabowców: to strata czasu, te teksty są pełne wewnętrznych sprzeczności, ewidentnie obliczone tylko na chwilowy, kampanijny poklask. Związek z ewentualną realną polityką po styczniu 2025 roku będą mieć bliski zeru.
Nie ma więc co wróżyć z fusów – ani zanadto podniecać się prognozami i scenariuszami, pochodzącymi głównie z wyobraźni i chciejstwa. „Pół zdania wypowiedziane na farmie w południowym Idaho wywołuje panikę u wszystkich, od Porto po Helsinki” – gorzko zażartował niedawno minister spraw zagranicznych Austrii Alexander Schallenberg. I miał rację – bo to, co my Europejczycy możemy zrobić obecnie w warunkach tak daleko posuniętej niepewności, to zachowanie spokoju i skupienie się na doskonaleniu własnej polityki. Koniec oglądania się na Stany Zjednoczone, koniec oczekiwania, że to one rozwiążą za nas nasze problemy. Nie rozwiążą – jeśli wygra Trump, to pewnie nie będą chciały, a jeśli Harris, to może się okazać, że mimo nawet dobrych chęci albo nie potrafią, albo zabraknie im sił.
Pora wziąć się w garść. Na poziomie europejskim oznacza to kilka podstawowych rzeczy. Po pierwsze, przyspieszonego poszukiwania „złotego środka” w polityce migracyjnej, czyli minimalizowania związanych z nią zagrożeń wzrostem przestępczości, zewnętrznymi manipulacjami i terroryzmem, przy jednoczesnym maksymalizowaniu zysków ekonomicznych (tak, jakby to brutalnie nie brzmiało: na Starym Kontynencie potrzebujemy nowej fali „drenażu mózgów” z zewnątrz, a także drenażu rąk chętnych do ciężkiej pracy i płacenia podatków, zamiast do pobierania zasiłków). Po drugie, przyspieszonej transformacji energetyczno-klimatycznej, ale takiej która zwiększy, zamiast zmniejszać naszą globalną konkurencyjność. Udział w tym zabiegu komponentu jądrowego wydaje się postulatem oczywistym. Po trzecie, budowy realnej siły bojowej – bo we współczesnym świecie ani sama potęga ekonomiczna i technologiczna (skądinąd, coraz bardziej wątpliwa pod wieloma względami), ani tym bardziej aroganckie przekonanie o własnej wyższości politycznej i moralnej już niczego nie załatwiają, o ile nie wesprą jej okręty, rakiety, drony, czołgi oraz przyzwoity zapas amunicji, menażek i przeszkolonej siły żywej. Po czwarte wreszcie, raczej nic nie będzie z najbardziej strzelistych planów w wymienionych obszarach, o ile nie zreformujemy procedur ucierania stanowisk między państwami europejskimi oraz nie zliberalizujemy naszych gospodarek, bo Anglosasi znów nam odjeżdżają pod względem innowacji. Im zaś sprzyja konkurencja, a nie biurokratyczne schematy i polityczna dystrybucja środków.
To wszystko rzeczy tyleż oczywiste, co trudne do wdrożenia w praktyce – wiem. Ale jeśli obecne pokolenie Europejczyków (Polaków też) nie zdobędzie się na wysiłek, by zapewnić sobie wobec USA (i ewentualnie nowych, wschodzących potęg globalnych) pozycję równorzędnego partnera, a nie petenta, to na wieczność zostaniemy skazani na łaskę i niełaskę nieprzewidywalnych werdyktów wyborczych w USA. A kto by tam nie wygrał i tak będzie coraz mniej się nami przejmował… i coraz chętniej poświęcał nas na ołtarzu swych interesów w innych częściach świata.
Czego sobie i Państwu – z całego serca nie życzę.