Szczyt na Alasce: wszystkie oszustwa Putina
Po piątkowym szczycie na Alasce i przed poniedziałkowymi rozmowami w Waszyngtonie pewne jest jedno: Rosja postanowiła uzyskać kłamstwem i manipulacją to, czego nie potrafi zdobyć przy użyciu siły militarnej.
Bodaj najważniejsze rosyjskie oszustwo dotyczy strategicznych celów polityki Moskwy. Zależnie od okoliczności, są one różnie prezentowane na forum publicznym – czasem jest mowa o powszechnym szczęściu i pokoju, czasem o „denazyfikacji Ukrainy” lub jej podporządkowaniu, kiedy indziej o odbudowie strefy wpływów analogicznej do „złotych” czasów radzieckich. Natomiast praktycznie nigdy żaden z rosyjskich oficjeli nie mówi głośno o tym, co jest jednym z fundamentów rosyjskiego myślenia o własnym bezpieczeństwie – o dążeniu do wewnętrznego osłabienia i wzajemnego skłócenia wszystkich państw, które są postrzegane jako potencjalnie „wrogie”. Przy tym definicja „wroga” jest w rosyjskiej wersji bardzo prosta: to każdy, kto próbuje chronić własne interesy, zamiast pokornie podporządkować je woli Kremla.
Zrozumieć niedźwiedzia
Naiwną amatorszczyzną jest więc uznawanie, że wystarczy „nie drażnić niedźwiedzia”, ewentualnie podstawiać mu dobrowolnie miskę z żarciem, żeby czuć się bezpiecznie. Nie – ten rosyjski niedźwiedź i tak może przyjść okraść, zgwałcić, pobić lub nawet pożreć każdego, o ile tylko przyjdzie mu taka ochota. Bo taki ma charakter oraz uważa to za swoje niezbywalne prawo, wynikające z bycia niedźwiedziem. Czasem zrobi to z głodu, kiedy indziej dla podkreślenia swego statusu w lesie lub dla poprawy humoru. Zamykanie drzwi, stawianie płotów, a tym bardziej trzymanie w domu nabitego sztucera potwór uważa zaś za działanie antyrosyjskie, pardon – „antyniedźwiedziowe”, które tym bardziej uprawnia go do agresji.
Kiedyś ten problem mieli tylko bezpośredni sąsiedzi Rosji, ale postęp techniki (nie tylko wojskowej) i zmiany społeczne znacząco go poszerzyły. Można więc leżeć nawet dosyć daleko od Rosji, a mimo to być narażonym na jej negatywne oddziaływania. Niekoniecznie przy użyciu rakiet balistycznych – znacznie groźniejsze bywa stopniowe uzależnienie od rosyjskich surowców, dyskretna manipulacja emocjami społeczeństwa paraliżująca efektywność władz państwowych, korupcja lub szantaż ważnych polityków, urzędników, funkcjonariuszy i generałów, wspieranie partii prorosyjskich w wyborach, suflowanie dysfunkcyjnych rozwiązań ekonomicznych i tysiąc innych instrumentów, które Rosja doskonali od lat. Notabene, są one znacznie tańsze od milionowych armii, tysięcy sztuk sprzętu pancernego i artyleryjskiego, a tym bardziej od atomowych okrętów podwodnych. W obliczu niezwykle napiętego budżetu Federacji Rosyjskiej to rzecz nie bez znaczenia. Kolejna zaleta: ta cicha wojna, nawet jeśli czasami obejmuje podpalenie lub wysadzenie w powietrze jakichś obiektów lub cyberataki na infrastrukturę krytyczną, nie naraża agresora na tak daleko idące i bolesne konsekwencje zewnętrzne i wewnętrzne, jak otwarta, pełnoskalowa agresja militarna. To jedna z lekcji z lat 2022-25 i wojny w Ukrainie, którą Kreml chyba wreszcie odrobił.
I to zapewne tłumaczy, dlaczego Władimir Putin stał się nagle bardziej otwarty na pokojowe zabiegi Donalda Trumpa. Owszem, z jednej strony Pekin zapewne nadal popycha go do kontynuowania otwartej wojny, bo ewidentnie leży to w taktycznym interesie chińskim. Z drugiej jednak – środki ekonomiczne są na wyczerpaniu. To oznacza, że za chwilę możliwy jest poważny deficyt także tych wojskowych. Zapasy „siły żywej” też nie są niewyczerpywalne – demografia współczesnej Rosji jest znacznie gorsza, niż za czasów carskich i sowieckich, a gospodarka cywilna, mocno wydrenowana z młodych mężczyzn, ledwie zipie (stąd coraz bardziej rozpaczliwe poszukiwania najemników za granicą).
W tym kontekście zgodę Putina na bezpośrednie spotkanie z Trumpem, które nastąpiło w piątek na Alasce, można interpretować jako chęć przygotowania się do faktycznego przerwania otwartej, pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Oczywiście, krótkoterminowo mogła tam być także chęć gry na czas, czyli nadzieja na zdobycie jeszcze kilku punktów na mapie, na zbombardowanie jeszcze kilku cywilnych obiektów na zapleczu frontu, po to by bardziej zmiękczyć Ukraińców i poprawić swoją pozycję negocjacyjną – ale bez narażania się na gniew Amerykanów, który mógłby się nasilić w przypadku całkowitego odrzucenia oferty rozmów.
Gra pozorów
Bez wątpienia chodziło też o efekt wizerunkowy: pokazanie, że Rosja nie dała się zepchnąć do roli pariasa i banity, wręcz przeciwnie, że jej prezydent jest hołubiony przez USA i uznawany za równorzędnego partnera, nie tylko do rozmów o Ukrainie, ale także o wspólnych biznesach i o sprawach globalnych. Scenki z Alaski, z czerwonym dywanem, wspólnym przemarszem obu prezydentów (w dobrej komitywie) przed szpalerem wyprężonych żołnierzy, zaproszeniem Putina do limuzyny Trumpa – to dla Rosjan bardzo cenny materiał propagandowy na użytek wewnętrzny, ale przede wszystkim adresowany do przywódców i publiki tzw. „globalnego Południa”. No i do rzeszy rosyjskich agentów wpływu w państwach Zachodu, zarówno tych płatnych, jak i działających z czystej głupoty. Oni dostali mocny wiatr w żagle i poczucie, że służą zwycięskiej sprawie.
W świetle twardych danych owa „równorzędność” Rosji to oczywiście fikcja, ale obraz jest w polityce stokroć ważniejszy niż nudne rzędy liczb oraz wnioski z zawiłych analiz. Ta manipulacja, do której okazję Amerykanie sprezentowali Putinowi całkiem za darmo, udała się znakomicie.
Co najbardziej w tym przeraża – to swoisty syndrom sztokholmski po naszej, zachodniej stronie (tu i ówdzie samorzutny, ale gdzieniegdzie stymulowany po cichutku przez Rosjan). Liczni politycy i komentatorzy, nawet werbalnie antyputinowscy, prześcigają się teraz w tłumaczeniach, że Trump w gruncie rzeczy nie miał innego wyjścia. Bo podobno Stany są za słabe, by konfrontować się z Rosją, a Europa tym bardziej. Bo czas dominacji Zachodu dobiegł końca, a prezydent USA może już tylko próbować zarządzać strategicznym odwrotem i minimalizować fatalne skutki abdykacji z roli podmiotu, kontrolującego globalne relacje. Ten pozbawiony podstaw, ale coraz powszechniejszy defetyzm może niestety mieć charakter samospełniającej się prognozy. Nawet jeśli stanowi „tylko” cyniczne dorabianie uzasadnienia do trywialnych błędów taktycznych polityka, na którego się postawiło.
Gra na czas zresztą też się Rosji udała. Trump zapomniał, że jeszcze przed samym spotkaniem odgrażał się twardo, że jeśli Putin nie zaaprobuje natychmiastowego zawieszenia broni, to zostanie ukarany „rujnującymi sankcjami”, wymierzonymi nie tylko w Rosję, ale także w kraje które wspierają jej agresywną politykę. Gdyby to doszło do skutku, mogłoby mocno zaboleć – więc Rosjanie wywinęli się sprytnie, oświadczając że co prawda zawieszenia broni nie będzie, ale za to są zainteresowani ostatecznym porozumieniem pokojowym.
Na pozór absurdalne, choćby w świetle wcześniejszych twierdzeń Trumpa, że najważniejsze jest, by natychmiast zatrzymać rozlew krwi. Ale ów absurd najwyraźniej stanowił dla strony amerykańskiej dogodne alibi, by wycofać się z planu sankcji wtórnych. Z prostego powodu: bo choć my i Ukraińcy czekaliśmy na nie z wytęsknieniem, część polityków i ekspertów amerykańskich także, to dla administracji Trumpa pomysł ten był jednak potencjalnie kłopotliwy politycznie i ekonomicznie. Pokazała to reakcja Indii, które (zresztą błędnie) wybrano sobie na laboratorium testowe tego instrumentu – czyli powrót New Delhi do rozmów o pozyskaniu rosyjskich samolotów, a także ostentacyjnie pilna wizyta w Indiach chińskiego szefa dyplomacji Wang Yi (notabene równoczesna z podróżą do Waszyngtonu prezydenta Zełenskiego i grona europejskich liderów, co ma symboliczną wymowę).
Ziemia za (nie)pokój?
W ślad za tym Rosjanie sypnęli w Anchorage kolejnymi przynętami. Z tego co usłyszeliśmy w weekend, są ponoć gotowi przystać na wymianę terytoriów. Brzmi dobrze? Ale w gruncie rzeczy to oszustwo potrójne. Po pierwsze, propozycja jest mocno nieproporcjonalna (mowa o wycofaniu się wojsk rosyjskich z obszaru około 440 km. kw. w zamian za opuszczenie przez Ukraińców aż 6600 km. kw. terenu). Po drugie, to co Rosjanie są skłonni oddać – nie ma żadnego znaczenia operacyjnego ani strategicznego. Natomiast ukraińskie wojsko miałoby opuścić ziemię najeżoną dobrze przygotowanymi fortyfikacjami, których agresor nie potrafi sforsować od miesięcy, mimo desperackich szturmów i gigantycznych strat – a których przejście daje Rosji potencjalnie dogodną pozycję wyjściową do dalszej ofensywy na ważne ośrodki Ukrainy. I po trzecie – taki drobiazg – Rosjanie nie oddają nic swojego, a tylko to, co zagrabili Ukrainie w trakcie tej wojny. W zamian za inne ziemie, które chcieli zagrabić, ale nie potrafili. Przy okazji chcieliby jeszcze, żeby Ukraina formalnie zrzekła się praw do Krymu.
W gruncie rzeczy – jest to propozycja kapitulacji, złożona stronie ukraińskiej. Ale tak opakowana, żeby wyglądała (przynajmniej dla osób postronnych) na uczciwy deal. W tym kryje się zresztą kolejna pułapka: jeśli Ukraińcy odmówią (co wysoce prawdopodobne, zresztą zasugerowali to wstępnie od razu), a Trump faktycznie poprze rosyjskie stanowisko w tym zakresie, to Kijów wychodzi na tego gracza, który nie chce pokoju. A przynajmniej tak może to prezentować kremlowska propaganda i jej liczni zewnętrzni sojusznicy. Niestety, także ci z okolic Białego Domu – co będzie mieć oczywiste, negatywne konsekwencje dla sprawy ukraińskiej.
Oszustwem i pułapką jest też – jak można sądzić – sugerowana zgoda Rosji na udzielenie gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa przez kraje Zachodu, w tym USA (pod warunkiem, że nie odbędzie się to w ramach NATO). Pomińmy już nawet bezczelność takiego stawiania sprawy (czyli faktycznego zakwestionowania suwerennych praw nie tylko Ukrainy, ale też Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Stanów Zjednoczonych). Jest tu rzecz gorsza – oto Rosjanie najprawdopodobniej zdają sobie sprawę, że papierowe gwarancje w razie czego i tak będą bez znaczenia, jeśli nie stanie za nimi realna wola i determinacja, by bronić Ukrainy przed kolejną agresją. Wypracowanie i wyegzekwowanie realnych gwarancji, czyli np. stałej i znaczącej zachodniej obecności wojskowej w Ukrainie, a także stworzenie mechanizmów sprzyjających współpracy instytucjonalnej oraz zachodnim inwestycjom, których warto będzie bronić – to kwestia bardzo długiego czasu, a ponadto potencjalne pole ostrych sporów, które podzielą kraje Zachodu oraz skłócą partie polityczne i opinię publiczną w poszczególnych państwach. Czyli kolejna okazja do manipulacji i podgrzewania wewnętrznych wojenek – także w Polsce, gdzie kwestia form i skali pomocy dla Ukrainy jest traktowana coraz bardziej emocjonalnie.
Ponadto, jeśli szumne deklaracje zachodnich sojuszników rozminą się z realiami – i na przykład już po uzgodnieniu pokoju okaże się, że zadeklarowanych kontyngentów wojskowych jest dużo mniej, niż obiecywano, a pomoc finansowa dla Kijowa także osłabnie (bo przecież nie ma już wojny…), Rosjanie zyskają kolejny punkt zaczepienia – będą mogli stymulować ukraińskie rozczarowanie wobec „zdrady Zachodu”.
Dyskretny urok dywersji
To nie będzie specjalnie trudne. I dobrze wpisze się w prawdopodobną strategię rosyjską na czas ewentualnego pokoju – czyli destabilizowanie Ukrainy od środka, manipulacje polityczne i dywersję informacyjną, obliczone na pozbawianie władzy ugrupowań prozachodnich i zainstalowanie w Kijowie rządu prorosyjskiego. Nawet jeśli nie otwarcie, to przynajmniej de facto. Nie byłoby to wcale nic szczególnie nowatorskiego – wszak Rosjanie udanie zrealizowali taki scenariusz w Gruzji, po przerwaniu pod presją Zachodu otwartej agresji militarnej w roku 2008.
Jeśli uda się także z Ukrainą, w rosyjskiej skrzynce z narzędziami do destabilizowania wschodniej flanki NATO pojawi się nowy, znakomity instrument. Bo – przypomnijmy – Ukrainy nigdy nie była i nie jest celem samym w sobie, choć wielu ludziom na Zachodzie może się tak wydawać, a Rosjanie z dużym zaangażowaniem podtrzymują ich złudzenia. Ukraina to tylko etap na drodze do znacznie ambitniejszych celów.
Realizacja tych ostatecznych zamierzeń będzie wymagała odbudowy rosyjskiej gospodarki ze zniszczeń i zaniedbań wojennych, więc jednym z ważnych elementów taktyki Putina jest teraz zniesienie (lub przynajmniej poluzowanie) sankcji. Moskwa już wysłała sygnały, że na to właśnie liczy w zamian za perspektywę pokoju. Nie postawiła tego na pierwszym miejscu, ale to prawdopodobnie także zmyłka.
Odblokowanie swobodnego dostępu do międzynarodowego rynku ropy i gazu, a zwłaszcza do finansowego i technologicznego krwiobiegu Zachodu, jest dla Rosji o niebo ważniejsze strategicznie, niż te hektary stepu (nawet ufortyfikowanego) o których na razie mówi najgłośniej. Owszem – realizacja obydwu postulatów ma bezpośredni wpływ na wewnętrzny autorytet i stabilność władzy Putina. Zagarnięcie całości obwodu donieckiego i ługańskiego to symboliczne spełnienie ważnej obietnicy „zbierania ziem ruskich” i pokazanie, że wojna została wygrana. Zdjęcie sankcji to zapewnienie zwykłym Rosjanom chleba, wódki (tak, z jej produkcją też już pojawiły się problemy!) oraz jakich-takich perspektyw dla ich dzieci, zaś tym bogatszym także przywrócenie możliwości wydawania forsy w butikach i kurortach na Zachodzie.
Znacznie ważniejsze jest jednak – z punktu widzenia Kremla – coś do czego ukraiński step nie przyda się wcale, a zniesienie sankcji jak najbardziej. Mianowicie: odzyskanie zdolności do robienia interesów na dużą skalę w Europie, Stanach czy Kanadzie. Bo to oznacza nie tylko możliwość sprowadzania technologii i pozyskiwania pieniędzy na inwestycje, ale przede wszystkim zakładania w państwach zachodnich spółek, spółeczek i fundacji, pozornie niewinnych, ale strumieniem pieniędzy i zapleczem logistycznym wspierających wysiłki kadrowych oficerów służb specjalnych, zmierzające do destabilizacji sytuacji w tych krajach, do zawłaszczania ich przestrzeni informacyjnej i do ostatecznego podporządkowania ich polityce Rosji. Coś, co robiono z powodzeniem przez długie lata – a co zostało mocno zredukowane po lutym 2022 roku.
Interesy i priorytety
Przy odrobinie szczęścia, Rosjanie mogą tymi metodami uzyskać więcej, niż przy pomocy narzędzi militarnych. Ale i te pewnie będą po drodze w użyciu, przynajmniej w szarej strefie na pograniczu NATO. Dlatego nie ma co nabierać się na jakiekolwiek zapewnienia rosyjskie co do powstrzymania się przez nich od agresji wojskowej – nawet, jeśli mieliby taki zakaz wpisać sobie do konstytucji (o takiej obietnicy mówił zupełnie serio Steve Witkoff). Nie raz i nie dwa w swej historii Rosja łamała dane uroczyście słowo, podpisane traktaty oraz własne prawo wewnętrzne, gdy aktualny car, gensek lub prezydent miał w tym interes.
Na koniec – warto zastanowić się, dlaczego Donald Trump zdaje się wobec tych oszustw i manipulacji być ślepy i bezradny jak dziecko. Podobnie – wielu ludzi w jego otoczeniu, a także analityków i polityków w innych krajach Zachodu. Proste wyjaśnienia opierają się na hasłach „agentura rosyjska” i „głupota”. Cóż, to zapewne też działa, choć nie mamy pewności na jak wysokich szczeblach. Bez wątpienia działa też rosyjska socjotechnika wobec Trumpa, oparta na mówieniu mu tanich komplementów, robieniu nadziei na uzyskanie korzyści politycznych oraz odwoływaniu się do jego resentymentów (zwłaszcza wobec Joe Bidena i innych Demokratów).
Ale zapewne jest coś jeszcze: otóż, prezydent Stanów Zjednoczonych może w pewnym stopniu tylko udawać naiwnego, licząc że w ostatecznym rozrachunku to jednak on oszuka oszustów. A po drodze – razem z nimi zrealizuje kilka ważnych dla Stanów Zjednoczonych (lub dla siebie osobiście) operacji. Na przykład – odwróci uwagę od afery Epsteina, kosztującej go utratę sporej części słupków sondażowych, poprzez triumfalne ogłoszenie pokoju. Rozsądnego, uczciwego i trwałego czy wręcz przeciwnie, to najmniej istotne z punktu widzenia Białego Domu. Może ponadto obali Zełenskiego, którego osobiście nie lubi, ale pewnie też uważa za dysfunkcjonalnego dla interesów amerykańskich, bo zbyt mało sterowalnego z Waszyngtonu. Także – wspólnie z Putinem – Trump może chcieć podzielić politycznie, skłócić i zmarginalizować Europę. Obaj na tym skorzystają. USA – przy okazji tworząc krajom Starego Kontynentu, szczególnie tym ze wschodniej flanki NATO, sytuację realnego zagrożenia ze strony Rosji i w efekcie skłaniając do obfitszych zakupów amerykańskiego sprzętu wojskowego. Bez specjalnego targowania się o szczegóły. Za to z obietnicą (albo mirażem) bezpieczeństwa.
Czytaj też
I to niestety jest scenariusz całkiem prawdopodobny. Czy się Trumpowi powiedzie – zależy teraz od przenikliwości, determinacji i woli samych Europejczyków. Uważać przy tym musimy, aby nie wylać dziecka z kąpielą. Czyli: negocjując twardo interesy swoje i ukraińskie, nie pogłębić przy tym transatlantyckich rozdźwięków, bo na tym znów… skorzysta Putin.
