Reklama

Wiadomości

Między paranoją a ignorancją. Gdzie znaleźć balans w informacjach o zmianach klimatu? [KOMENTARZ]

Autor. Envato

Przysłuchując się debacie publicznej w Polsce (ale gwoli sprawiedliwości należy podkreślić, że nie jest to domena wyłącznie naszego kraju) można odnieść wrażenie, że kryzys klimatyczny i jego następstwa mają charakter warunkowo-deklaratywny. Jedni próbują nas przekonywać, że problemu nie ma i wystarczy tylko dotrzeć z tą „prawdą” do społeczeństwa, aby się „obudziło”. Drudzy biją na alarm i domagają się podjęcia natychmiastowych, często nieprzemyślanych (mówiąc delikatnie) działań, bo tylko takie całkowite i moralne (nie zapominajmy o tym) wzmożenie, może uchronić nas przed katastrofą.

Reklama

Gdzieś między tymi dwoma porządkami pozycjonuje się milcząca większość. Ludzie, którzy rozumieją, że klimat się zmienia i że nasz sposób życia ma na to wpływ (mniejszy lub większy, ale wystarczająco duży, aby go nie lekceważyć). Zdają sobie sprawę przy okazji, że transformacja to proces, który wymaga wzięcia pod uwagę szeregu czynników, a przymykanie oczu na jej społeczny, technologiczny czy nawet moralny wymiar, to niekoniecznie najwłaściwsza strategia. I historia uczy o tym w sposób doskonały – żeby nie sięgać pamięcią zbyt daleko wstecz proszę przypomnieć sobie słusznie miniony ustrój, w którym to w imię „szczytnej” idei postanowiono udawać, że prawa ekonomii nie istnieją. Czas zweryfikował to w sposób jednoznaczny. Podobnie będzie z kryzysem klimatycznym oraz transformacją energetyczną, która jest jedną z naszych odpowiedzi na niesione przezeń wyzwania.

Reklama

Oczywiście nie chodzi tutaj o gloryfikację podejścia, które nie tak dawno opisywał klimatolog Pattrick Brown. Zwrócił on uwagę, że w mediach zauważyć można w ostatnim czasie trend polegający na swoistym klimatocentryzmie. Chodzi o takie opisywanie oraz wyjaśnianie różnego rodzaju zjawisk, które na pierwszy plan wybijają kwestie klimatyczne, przy równoczesnym (i niezgodnym z nauką) marginalizowaniu innych czynników. W jego przypadku chodziło o rozważania na temat pożarów i dostosowanie (przez samego Browna) jego treści do oczekiwań odbiorców – a zatem pominięcie wpływu takich kwestii jak sposób użytkowania gruntów, szeroko rozumiana gospodarka leśna czy choćby czynnik ludzki. Oczywiście, i na marginesie naszych refleksji, można uznać, że takie podejście – klimatocentryczne – ma pewne uzasadnienie – chodzi wszak o zwracanie uwagi na pewien naglący i poważny problem. Z drugiej jednak strony budzi ono szereg wątpliwości natury moralnej oraz podważa zaufanie - jakże potrzebne przy wdrażaniu pokoleniowych projektów, a do takich przecież zaliczyć należy transformację energetyczną.

Czytaj też

Podobny schemat myślenia możemy zaobserwować w przypadku doboru technologii, za pomocą których chcemy ratować klimat oraz planetę. Za dobrymi (wierzę w to!) intencjami skrywa się nierzadko ideologiczne zaczadzenie, uniemożliwiające dostrzeżenie już nie tyle niuansów, co po prostu wad wielu rozwiązań – nawet tych oczywistych lub wręcz krwawych. Ale o tym za chwilę.

Reklama

Trzeba działać

Profesor Szymon Malinowski, przewodniczący zespołu doradczego ds. kryzysu klimatycznego przy prezydium Polskiej Akademii Nauk, fizyk atmosfery oraz jeden z najważniejszych krajowych autorytetów w tej dziedzinie, alarmował niedawno na łamach Dziennika Gazety Prawnej: „Wiele wskazuje na to, że pułap 1,5 °C w stosunku do średniej przedprzemysłowej (lata 1850-1900) sforsujemy w tym roku”. Przypomnijmy, że utrzymywanie wzrostu średniej temperatury „znacznie niższego niż 2 °C powyżej poziomu przedindustrialnego oraz podejmowanie wysiłków mających na celu ograniczenie wzrostu temperatury do 1,5 °C „to jeden z najważniejszych celów tzw. porozumienia paryskiego. Nie stanowi oczywiście całkowitego rozwiązania problemu, ale pomoże „znacząco zmniejszyć” ryzyka związane ze zmianami klimatu.

Jeśli „magiczny” pułap zostanie przekroczony, to nie będzie oznaczać automatycznej i natychmiastowej katastrofy – procesy w naukach o klimacie mierzy się w dłuższych okresach, sięgających kilkudziesięciu lat. Jest to jednak dla nas jasny sygnał, że czas już nie ma i trzeba działać. Zwłaszcza, że przełamanie 1,5 st. może stanowić całkiem niezłe paliwo dla różnej maści populistów, zachęcających do porzucenia wysiłków związanych z ograniczaniem emisyjności.

Jednym z podstawowych zbiorów narzędzi, za pomocą których możemy usiłować zmniejszać nasz negatywny wpływ na klimat oraz środowisko naturalne jest odmieniona już przez wszystkie przypadki transformacja energetyczna. Na potrzeby niniejszego tekstu w ten szeroki katalog włączone zostaną również zagadnienia związane z elektromobilnością – ale w wąskim zakresie, obejmującym jedynie kwestie związane z akumulatorami. Podkreślmy jednak bardzo wyraźnie – zestaw rozwiązań opisanych poniżej to tylko część większej całości – sposobów na osiągnięcie tego samego celu jest wiele. Międzyrządowa Platforma Naukowo-Polityczna ds. Różnorodności Biologicznej i Usług Ekosystemowych (IPBES) uważa na przykład, że tylko „fundamentalna, ogólnosystemowa reorganizacja uwzględniająca czynniki technologiczne, ekonomiczne i społeczne, w tym paradygmaty, cele i wartości” może pomóc w uniknięciu najgorszego scenariusza. I oby się myliła.

Te rozważania zostawmy jednak na boku i przyjrzyjmy się najpopularniejszym technologiom związanym z sektorem energii, a właściwie pierwiastkom bez których (przynajmniej póki co) pozostaną one jedynie w sferze marzeń.

Czytaj też

Metale ziem rzadkich to zbiór składający się z 17 pierwiastków, z których duża część jest niezbędna (na obecnym etapie rozwoju technologii) do funkcjonowania sektora energetyki odnawialnej oraz wspomnianej nieco wcześniej elektromobilności. Na tę grupę składają się: skand, itr, lantan, cer, prazeodym, neodym, promet, samar, europ, gadolin, terb, dysproz, holm, erb, tul, iterb i lutet. Niestety szeroko rozumiana transformacja nie jest ich jedynym konsumentem, ponieważ wykorzystuje się je także w przemyśle samochodowym (nie tylko elektrycznym), elektronicznym (smartfony, tablety, dyski twarde, itd.) czy nawet lotniczym lub kosmicznym. Zapotrzebowanie jest duże i wiele wskazuje na to, że w najbliższych dekadach będzie ono tylko rosnąć.

Guillaume Pitron, francuski dziennikarz i dokumentalista, napisał książkę: „Wojna o metale rzadkie”, w której rysuje scenariusze dalece odbiegające do tego co chcemy widzieć, gdy wyobrażamy sobie zrównoważoną i czystą (energetycznie) przyszłość. Zdaniem Pittona zmiana modelu energetycznego, w którym funkcjonujemy (odejście od paliw kopalnych i potrzeba ich zastąpienia w krótkim czasie na ogromną skalę) może doprowadzić do sytuacji, w której popyt na metale ziem rzadkich będzie się podwajał mniej więcej co piętnaście lat. Jego zdaniem w perspektywie roku 2050 (trzech dekad) będziemy musieli wydobyć więcej minerałów niż w ciągu ostatnich 70 tysięcy lat – co brzmi oczywiście złowieszczo, ale trzeba wziąć poprawkę na to, że czas, w którym na większą skalę prowadzone jest wydobycie, to zaledwie niewielki promil tego okresu. Niemniej wskazuje na skalę wyzwania, z jakim przyjdzie nam się mierzyć. Francuz uważa, że w przyszłości mieszkańców naszej planety będzie można podzielić na dwie kategorie: „brudnych” i tych, którzy udają czystych” – oczywiście w sensie środowiskowym.

W podobnym tonie, choć bez równie widowiskowych porównań, wypowiadał się niedawno profesor Józef Dubiński z Głównego Instytutu Górnictwa: „W ciągu najbliższych 20 lat zapotrzebowanie na metale ziem rzadkich wzrośnie wielokrotnie. Wszystkich tych surowców będzie brakować - już w najbliższych latach będzie ich niedobór”. Tego samego zdania jest także prof. Krzysztof Galos, dyrektor Instytutu Gospodarki Surowcami Mineralnymi i Energią Polskiej Akademii Nauk: „Rozwój odnawialnych źródeł energii czy elektromobilności niestety nie idzie w parze ze wzrostem produkcji górniczej tych surowców”. To oczywiście tylko część prawdy – w ostatniej dekadzie produkcja metali ziem rzadkich wzrosła dwukrotnie, ale niestety jest to tempo dalece niewystarczające. Rosnące zapotrzebowanie oraz związane z nim poszukiwania widać także w branży materiałów wybuchowych – warta w 2022 ok. 18,35 mld dol. ma do roku 2030 odnotować wzrost do ok. 25 mld dol. Jego większość eksperci przypisują właśnie rosnącemu popytowi na MZR. Przed rozpoczęciem działalności wydobywczej konieczne jest przygotowanie terenu oraz rozbijanie twardych formacji skalnych. Pomagają w tym właśnie materiały wybuchowe, ułatwiające dostęp do rud bogatych w minerały.

Czytaj też

Poważnym problemem, zarówno z punktu widzenia bezpieczeństwa dostaw, jak i zależności natury geopolitycznej, są oczywiście geograficzne uwarunkowania produkcji. Mówiąc wprost-Europa jest dziś bardziej uzależniona od importu MZR z Chin niż była od rosyjskiego gazu przed 24.02.2022. I niestety nie jest to tylko problem naszego kontynentu.

Zauważyć należy tutaj jednak, że duże rezerwy nie zawsze wiążą się z dużym wydobyciem - dobrym przykładem jest tutaj Brazylia posiadająca 3 największe zasoby na świecie oraz wydobycie w 2022 na poziomie 80 ton. Największym na świecie producentem MZR jest Chińska Republika Ludowo – Demokratyczna, która posiada także największe udokumentowane i wydobywalne złoża (35% rozpoznanych w skali globalnej). Za nią plasują się takie kraje jak Wietnam (22 mln t REO), wspomniana już Brazylia (21 mln t) oraz Rosja (21 mln t).

Procentowo, jak podaje US Geological Survey Chiny kontrolują ok 61% rynku, USA – 15,5%, Mjanma – 9,4%, zaś Australia – 8%. Na pierwszy rzut oka widać zatem, że większość wydobycia ma miejsce w na obszarach podchodzących do demokracji oraz praw człowieka ze sporym dystansem, co rodzi oczywiście szereg pytań i wątpliwości natury moralnej. I tu jednak, będąc uczciwym, zauważyć należy, że podobne dylematy (lub nawet poważniejsze) wiążą się z sektorem ropy i gazu. Nikomu, przynajmniej na większą skalę, nie przeszkadzają one jednak w sprowadzaniu ogromnych ilości surowców. W naturalny sposób rodzi się tutaj pytanie, czy dziś, gdy zmienia się globalny system energetyczny, nie należałoby zwrócić więcej uwagi i na to? Albo przynajmniej spróbować? Nie mam niestety gotowej recepty, mam jednak nadzieję, że to problem, który zaprząta głowy także mądrzejszych ode mnie osób. Transformacja nie powinna być makiaweliczna, nie każdą cenę warto zapłacić za przywiązanie do takiej lub innej technologii – niezależnie od tego jak mocno powiewa, nomen omen, wiatr zmian.

Reklama

Komentarze

    Reklama