Analizy i komentarze
Prosty podział na zwolenników i przeciwników polityki klimatycznej pcha nas w objęcia Chin
Odkryłem niedawno specyficzne uniwersum młodych rodziców – domyślałem się wprawdzie, że ono istnieje, ale zupełnie nie byłem świadomy tego, co potrafi zrobić z człowiekiem. Mam znajomych – mili, ciekawi, uczynni ludzie – którzy skrywają przed światem swoje drugie, mniej przyjazne, oblicze. Daje ono o sobie znać wtedy, gdy usłyszą coś, co choćby przypadkiem zinterpretować można jako krytykę ich pociechy lub sposobu wychowania – wtedy budzi się w nich bestia. Od razu, bez próby wysłuchania, przechodzą do ataku. Mam wrażenie – i tu przechodzę już do kwestii energetycznych – podobnie przez lata było z transformacją klimatyczną. Niestety z podobnym skutkiem.
Po cichu liczę, iż przebaczą mi Państwo, że na wstępie jeszcze trochę „pofilozofuję” – jak powiedziałby mój dziadek. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na zjawisko, które wydaje mi się istotne dla zrozumienia dalszej części tekstu oraz przede wszystkim istoty problemu. Obserwuję zarówno unijną, jak i krajową, politykę klimatyczną już na tyle długo, by pamiętać, jak to drzewiej bywało. A bywało tak, że temat został otoczony informacyjnym kordonem ochronnym, który w zamyśle miał być dlań ochroną, a stał się bodaj największym przekleństwem. Chroniąc przed „wyhamowaniem entuzjazmu” i „negacjonistami”, chroniono także przed dobrą krytyką – pozwalającą złapać dystans, dostrzec szwankujące elementy i urealnić plany. Efekt jest taki, że znowu po latach budzimy się skonsternowani, bo okazuje się, że wpadliśmy w sieć kolejnego, niedemokratycznego reżimu, który uzależnił nas od swoich dostaw.
Przez całe lata funkcjonował w przestrzeni publicznej (jest tak trochę do dziś, ale to wyraźnie się zmienia) prosty (prostacki?) podział na zwolenników i przeciwników szeroko rozumianej polityki klimatycznej. W tym samym miejscu przebiegała też linia demarkacyjna między osobami, które akceptują fakty dotyczące zmian klimatu oraz tymi, które myślą, że jak zbiją termometr, to zniknie problem gorączki. Z jednej strony bezrefleksyjni entuzjaści wszystkiego, co pojawia się w dzienniku urzędowym Unii Europejskiej (a im radykalniej i głupiej – tym więksi), z drugiej oderwani od rzeczywistości denialiści-demaskatorzy, którzy stroją się w szatki realistów. A pomiędzy nimi wielka, ziejąca pustką przestrzeń, której zagospodarowanie przypomina orkę na ugorze – brak radykalizmu, ani się nie klika, ani nie poprawia sondaży. Jaki jest efekt? Jesteśmy w roku 2024 – jako Zachód – i dostrzegamy, że lata w objęciach radykałów być może nie rozwiązały żadnego z naszych problemów, ale przynajmniej kilku pozwoliły urosnąć do niepokojących rozmiarów.
Oczywiście nie sposób w krótkim tekście omówić wszystkich obszarów dotkniętych opisaną wyżej chorobą. Pozwolę sobie skoncentrować się tylko na tych, które dotyczą relacji między szeroko rozumianym Zachodem (zwłaszcza USA) a Chińską Republiką Ludowo-Demokratyczną. Z dwóch powodów – po pierwsze uważam, że są one kluczowe dla funkcjonowania zjawiska, które umownie nazywamy transformacją. Po drugie – otwiera mi się nóż w kieszeni, gdy widzę, że z uśmiechem wpadamy w ramiona kraju, pomagającego putinistom podpalać świat naszych wartości.
Całymi latami pompowaliśmy setki miliardów euro w transformację energetyczno-klimatyczną i każdy, kto nie klaskał równo z jej kibicami, wrzucany byt do worka pn. „denialiści i oszołomy”. Bez dyskusji, bez wysłuchania racji i często bez sensu. Z drugiej strony próbowano nas karmić łgarstwami w stylu: „Dajmy spokój z tym klimatem, bo Chiny i tak nic nie robią”. Dziś jesteśmy zaskoczeni, kiedy okazuje się, że w wielu obszarach Chińczycy, albo już trzymają nas na zielonym powrozie, albo za chwilę będą trzymać, bo latami przygotowywali się do tej ekspansji. Byliśmy, jako Zachód, tak rozdyskutowani i zadowoleni z bycia ekologiczną awangardą, że nie zauważyliśmy tego co dzieje się pod naszym nosem. A tam dzień po dniu, miesiąc po miesiącu i rok po roku, Chiny rozwijały swój „zielony” przemysł, budowały elektrownie OZE i uzależniały świat od swoich produktów. Aż chciałoby się spuentować – „łapał kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”.
Wyróżniłbym tutaj dwa kluczowe obszary. O pierwszym z nich pozwolę sobie napisać najmniej, ponieważ niedawno na lamach E24 ukazał się na ten temat dość obszerny materiał. Zacytuję jedynie krótki fragment, by zobrazować miejsce, w którym się znaleźliśmy: „(…) Według Bruegela Chińczycy odpowiadają za 95% paneli fotowoltaicznych wykorzystywanych na terytorium UE (…) Organizacja Narodów Zjednoczonych alarmowała jakiś czas temu, iż ma dowody, że w chińskich firmach (m.in. Dago, TBEA, Xinjiang GCLİ East Hope) odpowiadających za ok. 1/3 dostaw polikrzemu do zastosowań fotowoltaicznych, dochodzi do haniebnego zjawiska pracy przymusowej. Grupami poszkodowanymi byli/są Ujgurowie oraz inne grupy muzułmańskie. W kontekście ich sytuacji pojawiają się także doniesienia, pisało o tym m.in. Politico, o przymusowej sterylizacji oraz integracji – do służących temu obozów zesłać miano nawet 1,5 miliona osób”.
Czytaj też
Drugi obszar, budzący dziś chyba najwięcej emocji – także tych zdrowych, bo europejskiemu rynkowi motoryzacyjnemu przyda się wietrzenie – to szeroko rozumiana elektromobilność. Jest to segment, w którym Chińczycy rozpychają się wyjątkowo aktywnie, wywołując przy tym
szereg reakcji. Do najostrzejszych zaliczyć należy oczywiście te amerykańskie, ale problem dostrzegają również Europejczycy. W związku z uzasadnionymi podejrzeniami o praktyki monopolistyczne, także Komisja Europejska nałożyła dodatkowe cła na sprowadzane z Państwa Środka pojazdy elektryczne. Wejdą one w życie od lipca 2024, a ich stawki wynoszą 17,4-38,1% (nie licząc wcześniejszych podatków granicznych). Obserwując te przepychanki trudno nie odnieść wrażenia, że zdominowanie tworzącego się rynku fotowoltaicznego przyszło ChRL dość łatwo, schody zaczynają się dopiero teraz, gdy ich działania zagrażają interesom koncernów o ugruntowanej pozycji (nie tylko ekonomicznej).
W czym problem? W 2022 roku Państwo Środka odpowiadało za ponad 60% globalnej podaży elektryków i ok. 60% sprzedaży. Ich udział w europejskim rynku kształtuje się na poziomie ok. 20%. Reakcja na politykę Chin jest ważna także dlatego, że to być może ostatni moment, aby uniknąć całkowitej dominacji. Zakładając, że to jeszcze możliwe, ponieważ Międzynarodowa Agencja Energetyczna alarmuje, że odgrywają oni kluczową rolę na wielu etapach transformacyjnego łańcucha wartości – od produkcji baterii czy samochodów, aż po wydobycie niezbędnych surowców. I wiele wskazuje niestety, że to dopiero początek problemów, ponieważ Chińczycy stosunkowo niedawno przesunęli ciężar rozwoju gospodarczego (co nie znaczy, że wcześniej nic nie robili) z inwestycji związanych z nieruchomościami oraz infrastrukturą, na działania obejmujące szeroko rozumiane „czyste” technologie.
Czytaj też
Amerykanie mają świadomość skali problemu i (zapewne nie bez związku z kampanią prezydencką) wypowiedzieli Pekinowi „zieloną” wojnę. Joe Biden czterokrotnie podniósł cła na pojazdy elektryczne (osiągną 100%), na akumulatory litowo-jonowe do elektroaut i części do akumulatorów (potrojenie do poziomu 25%) oraz na ogniwa słoneczne (podwojenie do 50%). Pójście wiele kroków dalej zapowiada Donald Trump: „Nałożę 200% podatku na każdy samochód przyjeżdżający z tych \[chińskich, zlokalizowanych w Meksyku, przyp. red.\] fabryk”. Dodał, że „Biden ze swoimi pomysłami spóźnił się około cztery lata”. Podstawowym celem administracji (niezależnie czyjej) jest ochrona krajowych miejsc pracy. W tym kontekście należy też odczytywać niedawną decyzję o zbadaniu roszczeń producentów ogniw słonecznych z USA, którzy domagają się objęcia paneli z Chin cłem antydumpingowym.
Biały Dom zapowiedział m.in. wsparcie dla krajowych producentów paneli fotowoltaicznych - poprzez zniesienie ulgi celnej na część importowanych z Chin ogniw (kluczowych w kontekście zastosowań przemysłowych). Reuters podawał ponadto, że zlikwidowane zostaną także zwolnienia dotyczące chińskich paneli produkowanych w takich krajach jak Wietnam, Kambodża czy Tajlandia. Nowe zasady przyznawania ulg podatkowych mają premiować amerykańskich producentów.
Przeciwnicy nowych rozwiązań wieszczą, że zagrożą one realizacji amerykańskich celów w zakresie czystych technologii - np. w kontekście planowanej zainstalowanej mocy OZE czy udziału elektryków w sprzedaży nowych samochodów w 2030. Waszyngton zdaje sobie sprawę z tego zagrożenia oraz z uzależnienia od Chin w wielu obszarach, dlatego część ceł będzie wprowadzana stopniowo do roku 2026.
Transformacja związana ze zmianami klimatu jest bez wątpienia jednym z największych wyzwań przed jakimi stoi świat. Skuteczność w jej przeprowadzeniu wymaga tyle samo entuzjazmu, co rozwagi, bo nazbyt często zapominamy, że nie jest to kwestia jedynie technologiczna, ale także ekonomiczna czy nawet etyczna. Nie powinna i nie może prowadzić do pogłębiania poważnych problemów w innych sferach. W roku 2024 wiemy już wystarczająco dużo, by przestać udawać, że sytuacja jest pod kontrolą i nie dopuścić do powtórzenia błędów z przeszłości. Uleganie iluzji, że wszystko, co „zielone” jest dobre (niezależnie od faktów) doprowadzi nas do miejsca, w którym nie chcielibyśmy się znaleźć.
Jakub Kajmowicz