Ostatni będą pierwszymi. Azja wyprzedza UE w zielonej transformacji
Jedną ze wspaniałych stron rodzicielstwa (obok nieprzespanych nocy i podobnych przyjemności) jest możliwość przeżycia dzieciństwa raz jeszcze – oczywiście w jakimś sensie i trochę innej formie. Na czym ona polega? Niekiedy na powrocie do już dawno zapomnianych rozrywek, choć niepokojąco często okazuje się, że ich wspaniałość była mocno warunkowana okolicznościami, innymi słowy - sentyment broni banał i filmy, bajki czy rozmaite harce nie są wcale tak niezwykłe, jak je zapamiętaliśmy. Zdarza się jednak, że takiemu powrotowi nie towarzyszy zawód, bo przesłanie pozostało nietknięte duchem czasu. I właśnie taka historia, a właściwie opowieść Hansa Christiana Andersena, natchnęła mnie do napisania tego tekstu.
Kilka dni temu czytałem „Nowe szaty cesarza”. Jeśli ktoś zapomniał, to spieszę z przypomnieniem, że to historia próżnego władcy, który daje się oszukać dwóm tkaczom obiecującym mu niezwykłe szaty widoczne tylko dla mądrych. Cesarz, jego dworzanie i poddani, choć nic nie widzą, boją się przyznać z obawy przed ośmieszeniem, więc udają zachwyt. Dopiero szczere dziecko zawołało, że jest on przecież nagi. I ja dziś chciałbym wcielić się rolę tego dziecka, opowiadając Państwu o tym, jak Zachód przegrywa w „zielonej” grze, którą sam zapoczątkował – i jest to, niestety, porażka wielopoziomowa.
UE przecierała szlaki
Nie potrafię zliczyć, ile razy słyszałem o tym, że Europa przewodzi globalnej walce ze zmianami klimatu, że wytycza ścieżki oraz idzie w zielonej awangardzie, która ma zbudować nowy, lepszy i czystszy świat. Często towarzyszyła temu wyraźnie wyczuwalna pogarda dla tych, którzy albo się z tym nie zgadzają, albo tego nie rozumieją, albo – w przypadku krajów – są energetycznymi – Państwo wybaczą – „brudasami”.
Problem zaczyna się wtedy, gdy za tym szlachetnym (będę się upierał) autopijarem nie nadążają fakty, a my, zamiast rzeczowej oceny, karmimy się echem własnych deklaracji. Europa pokochała narrację o swojej moralnej wyższości – o tym, jak daje przykład, jak „przewodzi”, jak „pokazuje drogę”, jak „przeciera szlaki”. Tyle że coraz częściej przypomina to wymachiwanie sztandarem na opustoszałym placu. Tony regulacji, piętrowe strategie, kolejne absurdalne utrudnienia bez wątpienia nie ułatwiają realizacji słusznej idei. A mówiąc językiem Mordoru: na koniec dnia liczą się nie wzniosłe hasła, ale to czy dowieźliśmy temat. W tym czasie, gdy my zajmujemy się nakrętkami, prowadzimy debaty, albo (o zgrozo) przekonujemy, że węgiel ma przyszłość, inni rozwijają swój zielony przemysł – budują, instalują i produkują na skalę, o której europejskie państwa mogą często tylko pomarzyć. I problem nie leży oczywiście w tym, że Europa nie robi nic, takie stwierdzenie byłoby kłamstwem. Chodzi o to, że zbyt często myli ona polityczną odwagę z gospodarczą sprawczością. A to gorzej niż zbrodnia, to błąd.
Do rangi symbolu urasta niedawna decyzja w zakresie ustanowienia celu redukcyjnego na rok 2040. Z jednej strony jest ona naturalną konsekwencją podjętych wcześniej zobowiązań, z drugiej stanowi prztyczka w nos dla wszystkich, którzy wieścili rychły koniec unijnej polityki klimatycznej oraz że „zielonego ładu już nie ma”. Otóż jest, choć zdecydowanie wymaga „urynkowienia”. Po wyborze Donalda Trumpa (ale i ciut wcześniej) głowy komentariatu (zarówno tego zawodowego, jak i hobbystycznego) rozgrzewało pytanie: czy 47. prezydent USA wywróci klimatyczny stolik? Pytanie z wcale nieoczywistą odpowiedzią, jeśli ktoś pamięta jego pierwszą kadencję, która bynajmniej nie zatrzymała (choć bez wątpienia w niektórych aspektach spowolniła) globalnych wysiłków na rzecz ograniczenia zmian klimatu. Swoją drogą, to przecież wtedy, w środku jego pierwszej kadencji, UE przyjęła Zielony Ład.
Biorąc pod uwagę, że podczas drugiej wprowadzono do unijnego obiegu kolejny, bardzo ambitny cel (zobaczymy w jakiej ostatecznie formie), można wręcz odnieść wrażenie, że DJT działa na UE mobilizująco. Ale to temat na głębszą dyskusję, więc pozwolę sobie tutaj postawić kropkę i wrócić do tego innym razem. Zwłaszcza, że w takiej refleksji należałoby wziąć pod uwagę także uwarunkowania amerykańskiego sektora energetycznego z różnymi stanowymi odcieniami.
Deklaracje vs. rzeczywistość
Biję się w pierś, że kilka akapitów wyżej trochę sobie dworowałem z europejskiego samozachwytu w kwestii transformacji klimatycznej, ale trudno zaprzeczyć, że to właśnie szeroko rozumiany Zachód zainicjował globalną refleksję nad zmianami klimatu oraz wpływem działalności człowieka na ich tempo. Mówiąc „Zachód” mam oczywiście na myśli kategorię wykraczającą poza UE, pamiętając choćby o japońskim nobliście Syukuro Manabe czy Amerykaninie Jamesie Hansenie i jego słynnych zeznaniach przed kongresem. Zachód w tym ujęciu jest więc raczej kwestią polityczną, cywilizacyjną i gospodarczą, a nie wyłącznie geograficzną, choć do tego też się odniesiemy. Zwłaszcza, że Europa bez wątpienia jako pierwsza nadała walce ze zmianami klimatu bardzo istotną rolę w wymiarze symbolicznym, ekonomicznym oraz regulacyjnym. Problem w tym, że świat, który (w jakimś sensie, proszę by nie czepiać się słówek) uczył się od Europy, dziś po prostu działa często sprawniej i na większą skalę. A nie rzadko także mądrzej. I w tym kontekście rozpamiętywanie historycznych zasług wygląda komicznie. Zwłaszcza, że niestety bardzo często towarzyszy mu zupełne (lub znaczne, ale to też niedobrze) oderwanie od gospodarczych realiów.
Taka sytuacja rodzi oczywiście wiele pytań, które dotyczą już nie tylko przyszłości unijnego przywództwa w kwestii transformacji klimatycznej, ale również potencjału realizacji własnych (i bardzo ambitnych) celów. Zwłaszcza, że Państwa członkowskie zareagowały z umiarkowanym entuzjazmem na zapowiedź KE dotyczącą celu 90% redukcji na rok 2040, zwracając uwagę m.in. na ryzyka związane z konkurencyjnością przemysłu. Reuters podaje, że w odpowiedzi Bruksela rozważa różne opcje, a pośród nich ustalenie niższych celów krajowych i „załatanie” zewnętrznymi kredytami węglowymi różnic pomiędzy rzeczywistą redukcją a celem.
Kłopot polega jednak na tym, że Europejska Rada Naukowa ds. Zmian Klimatu nie zostawia na tym pomyśle suchej nitki. Zdaniem ekspertów rodzi to istotne ryzyko przekierowania inwestycji transformacyjnych poza UE. Ryzyk związanych z kredytami węglowymi jest jednak więcej. Często postrzegane są jako greenwashing, ponieważ pozwalają firmom lub państwom deklarować redukcję emisji bez faktycznego ograniczenia własnego śladu węglowego – zamiast tego „kupują” redukcje gdzie indziej, nierzadko w projektach, których realna skuteczność jest trudna do zweryfikowania lub które istniałyby niezależnie od wsparcia. To nie rozwiązuje strukturalnych problemów po stronie największych emitentów, jednocześnie umożliwiając im kreowanie wizerunku odpowiedzialnych ekologicznie. W praktyce oznacza, że choć na papierze osiągane są cele klimatyczne, rzeczywisty postęp w ograniczaniu emisji w danym kraju lub sektorze jest znacznie mniejszy, niż sugerują to publiczne deklaracje.
Ostatni będą pierwszymi
Zresztą, w kontekście celów warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element. Otóż proszę sobie wyobrazić, że zarówno Unia Europejska, jak i Chiny nie dotrzymały lutowego terminu na przedstawienie Organizacji Narodów Zjednoczonych propozycji nowych zobowiązań na rok 2035. Spekuluje się, że należy ich oczekiwać jesienią, przed COP30 w Brazylii.
W ujęciu generalnym mamy dziś do czynienia z sytuacją, w której uczeń przerósł mistrza. Europa przegrywa z regionami, które powszechnie uważane są za węglolubne. Ta porażka ma wiele twarzy. Ja chciałbym zwrócić dzisiaj Państwu uwagę na dwie z nich. Pierwsza to oczywiście skandaliczne uzależnienie naszej transformacji od chińskich producentów zielonych technologii. Oczywiście sztandarowym przykładem jest tutaj sektor energetyki słonecznej. Chińczycy odpowiadają dziś za około 95% (pojawiają się też wyższe wartości) paneli fotowoltaicznych wykorzystywanych na terytorium UE, więc konkurencja jest zjawiskiem raczej teoretycznym. Z danych firmy konsultingowej Wood Mackenzie wynika, że aż sześciu z dziesięciu największych na świecie producentów turbin wiatrowych, to podmioty chińskie. Tworząc zestawienie uwzględniono dane sprzedażowe (w megawatach) za rok 2023. Pierwsze miejsce zajmuje w nim Goldwing (ChRL), drugie Envision (ChRL), zaś trzecie europejski Vestas. Ogółem w zestawieniu znajdziemy jeszcze jedną firmę ze Starego Kontynentu – Nordex, plasujący się na przedostatniej lokacie. I nie jest to już moment, w którym problem można rozwiązać w prosty sposób. Udawanie, że tematu nie ma, bo przecież „Chiny nie są Rosją” też wydaje się niezbyt mądre.
Pekin z kolei doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że choć „stary ład” ma jeszcze wielu klientów, zwolenników i obrońców, to z każdym rokiem bliższy jest jego kres. Dlatego nie tylko sam buduje OZE na potęgę (o czym za moment), ale także inwestuje poważne środki w rozwój zielonego przemysłu, który sprawi, że większość tego co wrzucilibyśmy do pudełka podpisanego „transformacja klimatyczna” będzie mieć na odwrocie nadruk: made in China.
Aktywność widać także w zakresie wdrażania zielonych rozwiązań. Z danych Międzynarodowej Agencji Energii Odnawialnej wynika, że na koniec 2024 w UE mieliśmy globalnie 702 GW mocy OZE, z czego 304,4 GW przypadło na energię słoneczną, natomiast 231 GW na wiatrową. W porównaniu z Chinami są to wartości nieco wstydliwe, bo dysponowali oni odpowiednio 1818 GW ogółem, 887 GW w słońcu i 521 GW w wietrze. Nawet nie będę wyliczał różnic procentowych, bo sami Państwo widzicie, że mamy do czynienia z przepaścią. W latach 2015-2024 Państwo Środka wzmocniło swój potencjał OZE o 279%, natomiast UE – o 90%. W swoim opracowaniu z lipca 2025 IRENA podaje również dane dot. Generacji, z których wynika, że Azja ogółem była globalnym liderem w produkcji energii ze źródeł odnawialnych.
W 2024 r. energia słoneczna stanowiła największe źródło OZE w ujęciu globalnym, stanowiąc (42,0% / 1866 GW), następnie energia wodna (28,7% / 1277 GW) oraz energia wiatrowa (25,5% / 1133 GW). Za większość nowych mocy OZE w ubiegłym roku odpowiadała Azja (71% i przyrost na poziomie 413,2 GW). Europa i Ameryka Północna wypadły na tym tle blado, mogąc pochwalić się odpowiednio 71,9 GW i 45,5 GW wzrostu.
Czytaj też
Europa pozostaje ważnym graczem, ale coraz częściej przypomina tego, kto wymyślił grę, a teraz patrzy, jak inni przechodzą kolejne poziomy z prędkością, o której sam może często tylko marzyć. Warto też zauważyć, że Azjatom wcale nie przeszkadza europejski samozachwyt – wręcz przeciwnie, jest im on na rękę. Im dłużej Europa będzie zajęta debatami o kolejnych regulacjach, celebracją własnych dokonań i sporami wewnętrznymi, tym później zorientuje się, że w wymiarze przemysłowym i technologicznym została nieco w tyle. Dla Chin oraz innych azjatyckich graczy to wygodna sytuacja: mogą w spokoju wzmacniać swoją dominację w zielonym łańcuchu dostaw, podczas gdy Zachód utwierdza się w przekonaniu, że nadal lideruje światowej transformacji.

Zbyszek
Wracam cały czas z pytaniem, na które nigdzie nie znajduje rzetelnej odpowiedzi: czy faktyczny koszt OZE, uwzględniający konsekwencje bardzo wysokiej niestabilności elektrowni wiatrowych i słonecznych będzie korzystny w porównaniu z "brudnym" prądem? Siecie energetyczne muszą być budowane na dużo większe skoki mocy, potrzeba magazynów energii i elektrowni kompensujących spadki mocy z OZE. Odpowiedzi, które znajduje unikają tego zagadnienia. Obawiam się więc że transformacja energetyczna w stylu UE doprowadzi do znacznego wzrostu kosztów energii, a chińska (a w ślad za nią indyjska, pewnie też amerykańska) zatrzyma się na poziomie optymalnym kosztowo - z dużym udziałem emisji (Pekin cały czas rozbudowuje elektrownie węglowe, trend wzrostowy, w 2024 największa rozbudowa od 2015). Jeśli modele klimatyczne się sprawdzą będziemy mieć katastrofę klimatyczną w połączeniu z wykończeniem europejskiego przemysłu. Proszę o rzetelne odniesienie się do tego problemu