Reklama

Analizy i komentarze

Czarna przyszłość Indii – kraj stawia na węgiel. Ma przyciągnąć inwestycje produkcyjne

Pałac prezydencki w Indiach
Oficjalna siedziba prezydenta Republiki Indii Rashtrapati Bhavan
Autor. Envato elements / @wirestock

Spokojnie, nie chodzi o groźbę załamania wzrostu jednej z największych gospodarek świata, zresztą ostatnio wyjątkowo imponującego (prognozowane plus 7 proc. w roku 2024). Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Otóż Indie coraz wyraźniej stawiają na węgiel – i może się okazać, że to tradycyjne „czarne złoto” zapewni im dodatkowe przewagi konkurencyjne, przy okazji istotnie modyfikując wiele relacji geostrategicznych.

Uroczyste zobowiązania do zerowej emisji netto to jedno – dotyczą perspektywy czasowej, której obecne pokolenie indyjskich polityków z pewnością nie dożyje (rok 2070). Na razie mamy natomiast coraz wyraźniejszy trend zwiększania wydobycia węgla i jego wykorzystania głównie w energetyce. Zarówno rząd Narendry Modiego, jak i liderzy biznesu są zgodni, że należy jeszcze szybciej i bardziej stanowczo zdążać w tym kierunku. W budowie i w planach są kolejne elektrownie węglowe, dodatkowe środki trafiają też na rozbudowę i modernizację kopalń.

Priorytet jest oczywisty: to bezpieczeństwo energetyczne kraju, czyli zapobieżenie deficytom na rynku energii elektrycznej, dotkliwym zazwyczaj głównie w porze „przedmonsunowej” (marzec-maj) i „pomonsunowej” (wrzesień-październik). A potrzeby rosną, bo Indie bardzo mocno zabiegają o pozycję jednego z globalnych prymusów w zakresie elektromobilności oraz ściągają do siebie coraz większe pakiety atrakcyjnych inwestycji zagranicznych, w różnych sektorach, od high-tech i czipów, poprzez zbrojeniówkę, aż po szczególnie energochłonne branże, takie jak np. hutnictwo, produkcja nawozów sztucznych czy cementu.

Reklama

Czym grozi skokowy wzrost liczby pojazdów elektrycznych bez zadbania o podaż energii – pokazuje choćby przykład Niderlandów. W obliczu coraz częstszych i poważniejszych problemów z zaopatrzeniem w prąd gospodarstw domowych i zakładów przemysłowych, państwowy operator sieci energetycznej Stedin już testuje w Rotterdamie ograniczanie zasilania publicznych ładowarek samochodowych. Co więcej, domaga się ich całkowitego wyłączenia w całym kraju w godzinach 16-21.

Z kolei globalna atrakcyjność Indii jako gospodarza nowych inwestycji produkcyjnych, do tej pory oparta między innymi na dużej dostępności siły roboczej (zarówno wysoko- jak i niskokwalifikowanej), na dość liberalnych przepisach oraz na znaczących nakładach publicznych na doskonalenie infrastruktury transportowej – ma teraz, w zamyśle Modiego, zostać dodatkowo wzmocniona ofertą taniej i pewnej energii elektrycznej. Jak wiele to znaczy, mogą przyznać choćby Niemcy, których problemy z utrzymaniem statusu potęgi przemysłowej zaczęły się właśnie od zawalenia się fundamentów Energiewende.

Indie najwyraźniej nie zamierzają popełnić analogicznego błędu, i nie postawią na jednego konia w zakresie energetycznej bazy dla wzrostu gospodarczego. Ostatnio boleśnie dała się im we znaki susza (skutek słabego monsunu w zeszłym roku), ograniczająca wydajność elektrowni wodnych. Inny ważny element miksu, czyli ropa naftowa, hula co prawda całkiem dobrze i w dodatku jest dostępna całkiem tanio (między innymi w związku z sankcjami nałożonymi przez Zachód na rosyjskiego eksportera), ale jednak wciąż obarczona sporym ryzykiem politycznym i wrażliwością łańcucha dostaw na zagrożenia asymetryczne. To samo z grubsza dotyczy skroplonego gazu (ten ma być w coraz większym stopniu zastępowany gazem pozyskiwanym z własnego węgla).

Czytaj też

W miksie ważna pozostaje oczywiście energia odnawialna, pochodząca z wody, wiatru czy Słońca, bo to marketingowa wizytówka „nowoczesnych Indii” – prawdopodobnie dzięki nowym inwestycjom przekroczony nawet swój zakładany na 2030 r. cel 500 gigawatów, ale to nie jej przypada rola decydująca. Podczas właśnie zakończonej, dorocznej konferencji Coaltrans India, z udziałem czołowych polityków i przedstawicieli świata biznesu oraz ekspertów, w wielu wystąpieniach przewijała się konstatacja, że w specyficznych uwarunkowaniach indyjskich węgiel zapewnia energię znacznie tańszą i bardziej stabilną. To zaś oznacza, że z punktu widzenia bezpieczeństwa energetycznego i konkurencyjności gospodarki to on wysuwa się na pierwszy plan – nawet jeśli łączna produkcja energii z tego paliwa kopalnego w analogicznej perspektywie okaże się minimalnie mniejsza, niż ze źródeł odnawialnych (aktualnie mowa jest o 400-450 GW, wobec niespełna 240 GW obecnie, ale z prawdopodobnym podbiciem tych prognoz w miarę sprawdzania się przyjętej strategii). Efektem, wedle niektórych szacunków, ma być obniżenie cen energii dla przemysłu średnio nawet o 8 procent w okresie do 2030 roku.

Tymczasem ubiegłoroczne zapotrzebowanie na węgiel (wszystkich rodzajów) w indyjskiej gospodarce wyniosło astronomiczne 1,23 miliarda ton, z czego import stanowił 266 milionów ton, a resztę wydobycie krajowe. Ponieważ własne zasoby są znaczące, relatywnie łatwo dostępne technicznie i dobre jakościowo – pozostawało tylko podjęcie jasnej decyzji politycznej. I ta najwyraźniej właśnie zapadła, a przynajmniej przestała być ukrywana.

Reklama

Ministerstwo Energii ogłosiło politykę ograniczania importu (i tak już minimalnie spadł w ostatnich miesiącach). Zwiększane będzie natomiast wydobycie w kraju, przy jednoczesnych zachętach do szerszego wykorzystania węgla przez różne sektory gospodarki, od energetyki począwszy, ale np. także w hutnictwie (np. transport węgla ma mieć priorytet w ruchu kolejowym). Ogłoszone ostatnio szacunki mówią o popycie na poziomie od 1,5 do 1,9 miliarda ton do 2030 roku. Dla zobrazowania skali: nawet przy prognozie najbardziej ostrożnej mamy tu wzrost o prawie 300 milionów ton, a to więcej, niż całkowite roczne zapotrzebowanie Niemiec (aktualnie czwartej gospodarki świata pod względem wykorzystania węgla, po Chinach, Indiach i USA). Tylko w styczniu indyjskie kopalnie wyfedrowały już ponad 100 milionów ton – wobec około 80 w pierwszym miesiącu roku 2022.

Indyjskiemu sektorowi węglowemu udało się w efekcie zgromadzić na koniec lutego rekordowe zapasy czarnego paliwa (44 mln ton wobec „tylko” 26 mln dwa lata temu, co stanowi zabezpieczenie zapotrzebowania na 15 dni, wobec niecałych 10 wówczas), i to pomimo znaczącego wzrostu zużycia przez energetykę i przemysł (generatory opalane węglem wyprodukowały bezprecedensowe 112 miliardów kilowatogodzin w styczniu 2024 r. – to wzrost o ponad 20 mld w ciągu dwóch lat).

Owszem, podczas Coaltrans India nie brakowało głosów ostrożnych i sceptycznych. Dotyczyły m.in. sensowności podtrzymania lub nawet zwiększenia importu niektórych gatunków węgla, szczególnie dla zakładów zlokalizowanych w pobliżu portów, bo koszt transportu okazuje się w ich przypadku niższy, niż z głębi kraju. Przy okazji pojawiały się kwestie niewystarczającej, mimo wszystko, przepustowości magistrali kolejowych pomiędzy kopalniami a niektórymi nowymi elektrowniami. Po stronie zagrożeń wymieniano też międzynarodową presję na rozwiązania bardziej przyjazne dla środowiska, która łatwo może być użyta instrumentalnie przez kraje, bezpośrednio rywalizujące z Indiami w określonych segmentach światowego rynku. Niektóre zapowiedzi polityków ludzie biznesu i eksperci uznali za przedwyborczą propagandę, bez realnych szans spełnienia. Ale mimo to dominował optymizm co do perspektyw wzrostu. „Indyjski sektor węglowy jest zjednoczony wokół jednej sprawy. Nie ma znaczenia, czy jesteś górnikiem, handlowcem, przedsiębiorstwem użyteczności publicznej czy hutnikiem – jesteś byczy (bullish), wyjątkowo byczy” – skomentował dla Reutersa nową politykę (i towarzyszące jej nastroje)  Clyde Russell, od 40 lat zajmujący się azjatyckim rynkiem surowców i energii.

Czytaj też

Jeśli indyjskie plany karbonizacji gospodarki powiodą się, może to mieć istotny wpływ na międzynarodowy układ sił gospodarczych i politycznych. Po pierwsze, osłabi zaangażowanie New Delhi w globalne uzgodnienia i projekty proekologiczne, co może je znacząco spowolnić. Po drugie, zmniejszy indyjskie zapotrzebowanie na ropę i gaz, co jest z pewnością złą wiadomością dla szejków znad Zatoki Perskiej, a wręcz fatalną dla Rosjan. Po trzecie, przyspieszy spadek konkurencyjności szczególnie energochłonnych gałęzi przemysłu zwłaszcza w Europie, ale być może także w USA i wielu krajach Azji Południowo-Wschodniej. Dotyczy to m.in. hutnictwa, ale też przemysłu nawozów sztucznych – to kolejna kiepska wiadomość dla Rosjan, bo zanosi się na to, że Indie będą mogły łatwo wyprzeć ich z atrakcyjnych rynków rolnych globalnego Południa, gdy rosyjskie możliwości dumpingowe ulegną dalszemu ograniczeniu.

I wreszcie – poniekąd jako łączny skutek wymienionych przed chwilą zjawisk – zapas taniej i bezpiecznej (stabilnie dostarczanej) energii będzie lewarować indyjskie aspiracje do zostania samodzielnym, trzecim biegunem światowej polityki. I tak już niebagatelne, i nie pozbawione realnych podstaw. Kosztem ubocznym będzie oczywiście zwiększona dewastacja środowiska naturalnego. Ale Narendra Modi to bynajmniej nie jedyny przywódca na świecie, który bez zmrużenia oka zapłaci taką cenę za więcej bogactwa, władzy i potęgi.

dr Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama