Sokała: spór z Ukrainą i Niemcami był do przewidzenia. Ale nie dla wszystkich [KOMENTARZ]

Minione dni przyniosły nam dramatyczne zwroty w relacjach Polski z Ukrainą oraz Ukrainy z Niemcami. Były one zaskakujące tylko dla niektórych, mniej uważnych obserwatorów – a także, jak się wydaje, dla sporej części polskich polityków. To pierwsze jest normalne, drugie natomiast niepokoi, bo świadczy o niskim poziomie profesjonalizmu wśród ludzi, odpowiedzialnych za naszą politykę zagraniczną i bezpieczeństwa.
Tymczasem eksperci przestrzegali. Na przykład, że w relacjach z Ukrainą nie ma co liczyć na wdzięczność, tylko trzeba patrzeć na interesy. Nasze i ich. I że pięknie brzmiące ogólniki można, owszem, wypowiadać na oficjalnych spotkaniach (ba, czasem nawet trzeba), ale jednocześnie w zaciszu gabinetów należy twardo negocjować. Bo w polityce szanuje się siłę i asertywność, zaś naiwność i zadufanie srogo karze. Dotyczyło to nie tylko nieszczęsnej kwestii zboża, ale też wciąż niezałatwionych spraw z zakresu polityki historycznej czy energetycznej.
Przestrzegano też, że osłabienie pozycji Niemiec w regionie, wynikające z błędów wcześniejszej, proputinowskiej polityki tamtejszych elit, może mieć charakter chwilowy. Bo Berlin wciąż dysponuje niebagatelnymi atutami – i nie omieszka ich wykorzystać. Przypominano między innymi, że niemiecka gospodarka, acz z zadyszką, wciąż jest jednak atrakcyjniejszym partnerem dla Ukraińców, niż nasza. Że historycznie to Niemcy, a nie my, byli punktem odniesienia dla ukraińskich dążeń państwotwórczych i ich sponsorem – zarówno podczas obu wojen światowych, jak i w czasach międzywojennego dwudziestolecia. Dawno, i skończyło się fiaskiem? Tak, ale tej tradycji i jej psychologicznego wpływu nie należy lekceważyć. Zwłaszcza, że już zdemokratyzowane Niemcy w minionych dekadach stawiały co prawda bardzo wyraźnie na specjalne stosunki z Moskwą, i – jak wiadomo – na nich budowały znaczącą część swojej siły gospodarczej i politycznej wewnątrz Unii Europejskiej, ale relacji z Kijowem wcale nie lekceważyły tak bardzo, jak się często u nas zakłada. Przez lata tkano tam sieć wpływów biznesowych, politycznych i wywiadowczych, obficie finansując różnego rodzaju programy adresowane do naukowców, samorządowców, małego i dużego biznesu, młodzieży, artystów i przedstawicieli mediów, administracji, i tak dalej. To procentuje.
Teraz, gdy weszliśmy w publiczny spór z Ukrainą i zadaliśmy sobie wzajemnie kilka ran, a Niemcy nagle zrobili się najlepszym kumplem Wołodymyra Zełenskiego, nie czas już płakać nad rozlanym mlekiem. Ale wnioski na przyszłość warto wyciągać. Choćby takie, żeby o polską pozycję i możliwość wpływu w innych krajach umieć zadbać długofalowo, nie tylko na poziomie dyplomatycznych wizyt i kurtuazyjnych spotkań polityków najwyższego szczebla, ale także żmudnej, cichej rozbudowy sieci „przyjaciół". Zarówno ochotniczych, jak i płatnych. Tak się dzisiaj robi skuteczną politykę, również „międzysojuszniczą".
Na nasze szczęście, po chwilowym wahnięciu nastrojów i zaostrzeniu retoryki, kryzys w relacjach polsko-ukraińskich słabnie, a zwrot Kijowa ku Niemcom nie wydaje się szczególnie trwały. Jeśli chodzi o oś Warszawa-Kijów, widać, że obie strony poszły po rozum do głowy – i po pierwsze łagodzą ton, po drugie zintensyfikowały kuluarowe i techniczne rozmowy o kwestiach trudnych. Oby skutecznie. Natomiast ofensywa dyplomatyczna kanclerza Scholza, co wyraźnie widać, zaniepokoiła nie tylko nas. Chyba Berlin „przegiął", co spowodowało m.in. cichą reakcję francuską i dość ostentacyjną amerykańską. Paryż wyraźnie sygnalizuje, że plany „przyspieszonej akcesji Ukrainy do UE" (co obiecał Scholz) nie mają szans bez jego zgody, a domaganie się stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ dla Niemiec (co z kolei sugerował Zełenski) jest co najmniej niezręczne (tak, Francuzi – jako jedyny unijny kraj cieszący się tym zaszczytem – są bardzo czuli na punkcie tej przewagi). Waszyngton zaś na później zostawił sobie karcenie Niemców, za to przycisnął Ukraińców. Faktyczne ultimatum „przyspieszone reformy za dalszą pomoc", przekazane władzom w Kijowie, jest na pozór dowodem sojuszniczej troski i dobrej woli, ale w praktyce trudno je interpretować inaczej, niż jako przejęcie kontroli nad polityką wewnętrzną Ukrainy. Zagraniczną, w konsekwencji, oczywiście też.
Mamy więc swoisty „trójkąt czworoboczny". W geometrii takie coś nie istnieje, ale w polityce – jak najbardziej. Przy okazji: Rosja bardzo by chciała, żeby i ją obowiązkowo uwzględnić w tych równaniach. I jeszcze niedawno właśnie tak by było – z przyczyn dość oczywistych. Ale, jak mówią bracia Czesi: „to se na vrati". I bardzo dobrze.
Wnioski z tego zamieszania są – wbrew pozorom – dosyć optymistyczne. Zaangażowanie Niemiec w Ukrainie, choć idące w poprzek naszych interesów i emocji, też świadczy przecież o tym, że kraj ten nawet w Berlinie przestał być uważany za część politycznego „Wschodu" lub jakąś strategiczną „szarą strefę". Z kolei mocne wejście Amerykanów, częściowo tylko będące doraźną reakcją na niemiecką ofensywę, potwierdza trwałość ich politycznego i biznesowego „wessania" w nasz region. Kto wie, czy długofalowo nie jest to ważniejsze niż sama ich obecność wojskowa. Albo inaczej: to sprawia, że zaangażowanie militarne będzie tu bardziej stabilne, podobnie jak wywiadowcza i kontrwywiadowcza „opieka" USA.
Na Ukrainie należy spodziewać się faktycznego przyspieszenia reform, dyktowanych głównie przez Amerykanów (bo Zełenski nie może sobie pozwolić na zlekceważenie tej presji, jeśli chce przetrwać). Obiektywnie – wyjdzie to Ukrainie na dobre, acz przejściowo może doprowadzić do sporych zawirowań politycznych. Jeśli taki scenariusz będzie realizowany, to anglosaski kapitał i model gospodarowania będzie coraz bardziej obecny za naszą południowo-wschodnią granicą, podejmując rywalizację z wpływami niemieckimi i – być może – chińskimi. Nie bez znaczenia będzie też postawa Francji – wszak do koalicji europejskich państw proatomowych, w tworzenie której coraz mocniej angażuje się Paryż, Ukraina będzie pasować całkiem dobrze. Oczywiście po wojnie i pod warunkiem uprzedniego przeprowadzenia choć minimum niezbędnych reform wewnętrznych.
To zaś stworzy specyficzny kontekst dla polityki polskiej, w tym naszych relacji z Niemcami. I to bez względu na to, kto będzie rządził w Warszawie po październikowych wyborach. Jednym z ich wyznaczników będzie rywalizacja o ukraińską siłę roboczą: do niedawna dawała ona spory impet naszej gospodarce, ale warto zauważyć, że według danych Eurostatu od sierpnia 2022 r. liczba zarejestrowanych u nas migrantów z Ukrainy zmalała o ponad 350 tys. osób, zaś w Niemczech – wzrosła o ponad 430 tys. osób. Drugi ważny obszar konfliktowy to model docelowej polityki energetycznej – a konkretnie, spór o rolę energii jądrowej w miksie. W tej sferze z dużą pewnością można prognozować intensyfikację niemieckich działań z obszaru walki informacyjnej, czego przejawy znamy już przecież z przeszłości. W odniesieniu do Ukrainy zresztą też, a wspólny interes realizowany pod egidą Amerykanów dodatkowo powinien sprzyjać wygładzaniu innych kantów w naszych relacjach z Kijowem.
Na razie Niemcy w tej rywalizacji wygrały pojedynczą potyczkę, zresztą kosztem sporych strat, po czym nadziali się na kontrofensywę. Do wygrania walki o Europę środkowo-wschodnią mają bardzo daleko. Ale pamiętajmy, że gdyby nie Amerykanie, ich obecność i interesy, politycy polscy i ukraińscy okazaliby się wobec twardej i sprytnej gry Berlina niemal bezradni – co widać wyraźnie po ich nieprofesjonalnych zachowaniach w pierwszej fazie ostatniego zamieszania. Po raz kolejny dał o sobie znać deficyt „głębokiego państwa" – fachowego aparatu dyplomatycznego, wywiadowczego i doradczego, który musi stać za plecami liderów. I musi być przez nich słuchany.
Ile razy jeszcze przyjdzie nam boleśnie odrabiać tę lekcję?
Witold Sokała