Reklama

Analizy i komentarze

Nie bądźmy jak Prigożyn [KOMENTARZ]

Jewgenij Prigożyn (efekt: Canva.com)
Jewgenij Prigożyn (efekt: Canva.com)
Autor. Flickr.com/Trong Khiem Nguyen/Public Domain/Canva.com

Zniszczenie samolotu, którym podróżował Jewgienij Prigożyn, będzie mieć dalekosiężne skutki nie tylko dla rosyjskiej polityki wewnętrznej. Stanowi też ważną lekcję dla przyszłej polityki Zachodu – w tym tej energetycznej: nie bądźmy jak Prigożyn, nie wierzmy Putinowi, bo jak tylko damy mu złapać oddech, to rychło dokona zemsty.

Reklama

Teoretycznie mógł to być zamach, ale zlecony przez kogoś spoza Kremla – bo twórca i szef Grupy Wagnera miał sporo wrogów także poza ojczyzną, a wiele osób w Rosji mogło z kolei uważać, że wie stanowczo za dużo. W tym: faktyczni zleceniodawcy niedawnego puczu. Śmierć Prigożyna mogła też zostać upozorowana przez niego samego, by po prostu zniknąć na dobre i dożyć swoich dni w jakimś bezpiecznym miejscu, z nową twarzą i nazwiskiem. Bywa, historia zna sporo takich akcji, a profesjonaliści, którzy wiedzą jak to zorganizować, byli w zasięgu ręki.

Reklama

Czytaj też

Reklama

To wszystko mogło się zdarzyć. Ale żeby akurat tego dnia, dokładnie w „dwumiesięcznicę" nieudanego puczu? Znacznie bardziej prawdopodobne jest więc inne wytłumaczenie. „Dlaczego umarł Prigożyn? Bo Buk tak chciał" – to tylko jeden żartobliwych komentarzy, krążących w mediach społecznościowych. Nawiązujących, rzecz jasna, do nazwy rakietowego systemu przeciwlotniczego, opracowanego jeszcze w czasach ZSRR i nadal powszechnie używanego przez rosyjskie siły zbrojne. Internet uważa więc, że za śmiercią Prigożyna stoi Władimir Putin – i rzeczywiście jest to wersja najbardziej prawdopodobna. Głównie dlatego, że w Rosji legitymacja elity politycznej i samego lidera praktycznie „od zawsze" opiera się w znacznym stopniu na strachu, na powszechnym przekonaniu, że nie warto podpadać władzy, bo ta potrafi się boleśnie zemścić. Pozycję Putina osłabił więc już sam pucz. Mimo, że w finale okazał się mniej groźny, niż można było sądzić na początku, to jednak stanowił wyraźny sygnał dla wielu Rosjan, że bunt jednak jest możliwy. Że Putin przynajmniej początkowo dość wyraźnie okazał się słaby, bezradny i mocno nerwowy w obliczu wyzwania. W dodatku Prigożyn wypowiedział po drodze sporo słów, podważających oficjalne narracje, w tym co do faktycznych celów i przebiegu „specjalnej operacji wojskowej" w Ukrainie. I te słowa już zapadły w zbiorową pamięć, mleko się rozlało.

A to, co działo się później, było z perspektywy Kremla bodaj jeszcze gorsze. Nie zabijając zamachowca na miejscu, car Władimir dalej sygnalizował swą słabość – został zmuszony do negocjacji, w dodatku prowadzonych (przynajmniej wedle wersji oficjalnie podanej) za pośrednictwem pogardzanego przez siebie Alaksandra Łukaszenki. W to, że powodem kompromisu była chęć uniknięcia dalszego rozlewu rosyjskiej krwi, mogli uwierzyć tylko kibice z Zachodu, nie znający lokalnej specyfiki i systemu wartości, ale nie ludzie z wojska, służb czy administracji Federacji Rosyjskiej, ani nie tamtejsi oligarchowie – a to o pozycję wobec nich toczy się przecież najważniejsza gra, kluczowa dla przetrwania Putina w roli lidera. Dlatego prezydent nie mógł zbyt długo zwlekać z reakcją, potwierdzającą jego rolę „samca alfa". Te dwa miesiące upłynęły zapewne na konsolidacji wewnętrznego kręgu władzy oraz na tropieniu prawdziwych i domniemanych mocodawców Prigożyna. Gdy tylko służby wierne prezydentowi wreszcie zaraportowały, że część z nich już powypadała z okien, część jest pod kluczem, a reszta nie ma siły, by stawić opór, padł rozkaz rozliczenia z człowiekiem, który dał puczowi swoją twarz.

Na uderzenie Putin wybrał zaś moment, stanowiący symbolicznie bardzo wyraźny i czytelny sygnał, o co tu tak naprawdę chodzi. Zdrajca i „buntowszczyk" poniósł karę, więc teraz kandydaci na jego następców muszą się znacznie dłużej zastanowić, czy jednak w ogóle spróbują.

To oznacza, że przynajmniej na pewien czas – dopóki nie nastąpią jakieś przełomowe wydarzenia zewnętrzne, w rodzaju spektakularnego postępu ukraińskiej ofensywy – Putin jest znowu mocniejszym liderem, i że raczej panuje nad sytuacją wewnętrzną niepodzielnie. Scenariusze, w którym miałby być odsunięty od władzy w drodze jakiegoś pałacowego zamachu stanu, stały się w środę znacznie mniej prawdopodobne. A na to prawdopodobnie bardzo liczyło wielu wpływowych ludzi i w samej Rosji, i poza nią. Z prostego powodu: to osoba Putina jest dziś główną przeszkodą w zawarciu pokoju, korzystnego dla długofalowych interesów Federacji Rosyjskiej oraz wielu jej kontrahentów gospodarczych i politycznych sojuszników na całym świecie.

Czytaj też

Interesy interesami, ale jak tu siadać do stołu z gościem, który odpowiada za tę fatalną wojnę, stoi za masowymi zbrodniami wojennymi i jest ścigany listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny? Gdzieniegdzie to oczywiście mało istotne, ale na przykład sporej części amerykańskiej czy europejskiej opinii publicznej mogłoby się jednak nie spodobać. Byłoby więc diablo ryzykowne wyborczo dla polityków w państwach demokratycznych, którzy podpisaliby się pod taką akcją. Co innego, gdyby Putina obalono. Niekoniecznie od razu na rzecz Aleksieja Nawalnego, może wystarczyłby w roli następcy jakiś „liberalny technokrata" w typie Germana Grefa, albo ostatecznie nawet „rozsądny fachowiec ze służb". Tym zaś mógłby być ktokolwiek, kto ma przyzwoity garnitur, nie jest Putinem i nadawałby się do sprzedaży w mediach na Zachodzie w charakterze butelki z (nomen omen) oliwą do rozlania na wzburzone fale.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że grą na taki wariant były na przykład niedawne, informacyjne balony próbne. W tym publiczna sugestia Stiana Jenssena, dyrektora gabinetu Sekretarza Generalnego NATO, że Ukraina mogłaby zostać członkiem Paktu Północnoatlantyckiego w zamian za zgodę na oddanie Rosji części swoich terytoriów, czyli w domyśle za szybkie zawarcie pokoju na warunkach akceptowalnych dla Moskwy. Bez wątpienia taki wariant byłby na rękę między innymi Niemcom, bo przedłużająca się wojna i sankcje przeciwko Rosji zdemolowały potężnie ich politykę wewnętrzną. Niebezpiecznie rośnie poparcie dla AfD, gospodarka łapie coraz wyraźniejszą zadyszkę, a na wyrwanie się z tego błędnego koła bez powrotu do taniego, rosyjskiego gazu (i do polityczno-gospodarczych przewag, jakie dawał Berlinowi w Europie) widoki są coraz marniejsze. Z jednej strony Markus Söder, szef CSU i premier Bawarii, po raz kolejny mówi więc wprost o konieczności powrotu do atomu i energetyczno-gospodarczej „ucieczce do przodu", ale z drugiej – tajemniczo płoną w prywatnych kominkach kompromitujące dokumenty, mogące udowodnić korumpowanie niemieckich elit przez Rosjan w sprawie Nord Stream 2, a tamtejsze firmy ubezpieczeniowe jednak wznawiają wystawianie polis związanych z konserwacją i obsługą tej instalacji.

Bez Putina na Kremlu byłoby znacznie łatwiej rozegrać taką partią szachów, z nim jest trudniej – ale oczywiście nie jest to nierealne, wszak „pecunia non olet". Tym bardziej warto przestrzegać chętnych.

Czytaj też

Jeśli dzisiaj ktoś na Zachodzie nadal serio myśli o powrocie do „business as usuall" z Putinem i jego ekipą, nawet dowolnie „przeformatowaną" marketingowo, po katastrofalnym locie Jewgienija Prigożyna powinien ostatecznie pozbyć się złudzeń i nadziei. Ci ludzie nie wybaczają. Mogą udawać nieco milszych i koncyliacyjnych, sporo obiecywać i nawet dawać gwarancje, ale tylko wtedy, gdy są chwilowo słabi. Gdy poczują się w siodle pewniej, niezwłocznie wyrównają rachunki, mszcząc się w pierwszej kolejności na tych, którzy nie tylko stanęli im na drodze, ale też zafundowali upokorzenie.

Prigożyn z pewnością nie był pierwszym naiwnym, raczej rozumiał logikę systemu, który go wyniósł, ale i tak przegrał swoją grę. Powodów etycznych ani politycznych, by po nim płakać, nie mamy żadnych. Ale na kanwie jego losu warto zrozumieć, że próby robienia interesów z Rosją Putina zawsze były obarczone ryzykiem znaczącej nielojalności drugiej strony. Po kilkunastu miesiącach wojny, w trakcie której jako Zachód zadaliśmy dyktatorowi i jego ludziom naprawdę bolesne ciosy, tym bardziej nie mamy co liczyć, że oni nam to wybaczą. Nie, wręcz przeciwnie. Odczekają aż stracimy resztki czujności, odbudują swoją siłę za pieniądze, które w międzyczasie znowu na nas zarobią, głównie na odblokowanej sprzedaży swojej ropy i może nawet gazu, skorzystają z nowej porcji udostępnionych im technologii, a w dogodnym dla siebie momencie zestrzelą samolot, którym wszyscy lecimy. Sprawy zaszły za daleko, żeby się wycofać. Prigożyn być może tego nie zrozumiał, jego strata. My powinniśmy być mądrzejsi.

Witold Sokała

Reklama

Komentarze

    Reklama