Inny świat. Jak Polska uwolniła się od rosyjskiej energii?
Kiedy zaczyna się nasza opowieść, Polska tkwi w głębokim uzależnieniu od rosyjskiego gazu. Terminal LNG ma przyjąć pierwszą dostawę dopiero za kilka miesięcy, a projekt gazociągu Baltic Pipe – pogrzebany przez rząd Millera – wydaje się jedynie odległym marzeniem. W tamtym czasie szerokim strumieniem, liczonym w milionach ton, płynie do nas także rosyjska ropa. A wraz z tymi surowcami poczucie niepewności i przeczucie nadciągających problemów. To jednak nie koniec nieszczęść, w owym czasie nasza energetyka ma twarz tak umorusaną węglem, że chyba nikt tak naprawdę nie wierzy, by mogło się to kiedykolwiek fundamentalnie zmienić. No krótko mówiąc – zupełnie inny świat. I trochę o tym chciałbym dzisiaj Państwu opowiedzieć.
Absolutnie oczywistym jest, że lubimy sobie ponarzekać. I nie mam tutaj na myśli jedynie postawy życiowej wielu z nas, ale także jej wpływ na sposób komunikacji – mówią o tym wybitni językoznawcy, jak prof. Bralczyk, na mądrości, których wspieram się pisząc te słowa. Dialogi w stylu „- Co słychać? - STARA BIEDA”, nie wzięły się znikąd. I to jest pierwsze źródło problemu, na który chciałbym zwrócić uwagę. Drugim jego źródłem jest tak głębokie zanurzenie się w wyzwaniach współczesności, że zupełnie przestajemy dostrzegać kontekst i perspektywę. A to jak rozwinięcie czerwonego dywanu dla wszelkich działań dezinformacyjnych. Głupie z perspektywy jednostki i niebezpieczne z perspektywy państwa.
Czy da się i czy można?
Sektor energetyczny, co w sumie dość oczywiste, także jest celem tego typu operacji. Często na pierwszy rzut oka nie budzą większych wątpliwości, ale tylko do momentu, kiedy zadamy sobie starożytne pytanie: „cui bono”? Okazuje się wtedy, że to co wyglądało na neutralne, jakoś przypadkiem zawsze prowadziło do tych samych wniosków: nie da się, niemożliwe, nieopłacalne, itd., itp. Ten tekst będzie jednak o czymś innym – będzie o tym, że da się, że można i że warto się ubezpieczać. A jeśli ktoś mówi inaczej – kłamie.
I mógłbym naprawdę długo przytaczać teraz przykłady „andrzejków” – opinii nieprzypadkowo nazwanych imieniem jednego z „ekspertów”, którzy latami przekonywali nas, że szkoda czasu na takie kosztowne zachcianki jak gazoport. Wszyscy pamiętamy te płynące z różnych stron głosy, że gaz za drogi, że taka budowa to marnotrawstwo pieniędzy podatników, no i właściwie po co nam to wszystko, skoro „Rosja z pewnością nie zakręci kurka z gazem”.
Absurdalne słowa, które dziś, z perspektywy końca 2025 roku brzmią jak nieśmieszny żart, ale w 2015 roku nasz terminal LNG był wciąż placem budowy i zaledwie symbolem nadziei, że może kiedyś uda się uwolnić od rosyjskiej opresji energetycznej. Kolejnym, po jego wybudowaniu, krokiem milowym na tej drodze było przybycie do Świnoujścia metanowca Al-Nuaman w grudniu 2015. Od tamtego czasu gazoport stał się czymś więcej niż tylko infrastrukturą. Stał się filarem naszego bezpieczeństwa energetycznego, symbolem suwerenności, która ma wprawdzie swoją cenę, ale per saldo znacznie niższą od wschodniej alternatywy. Na początku naszej opowieści rosyjski gaz stanowił +/- 90% importu, obecnie – równiutkie zero i niech tak pozostanie.
Baltic Pipe symbolem zmian
Warto także poświęcić chwilę projektowi Baltic Pipe - to dla mnie obok gazoportu jeden z trzech najważniejszych symboli zmian, jakie zaszły na przestrzeni ostatniej dekady. To historia, która najlepiej pokazuje, że upór i wizja potrafią kruszyć najgrubsze mury. We wspomnianym już 2015 roku projekt leżał na półce – wygaszony przez Leszka Millera, jednego z najgorszych premierów w historii III RP – uznany za zbyt kosztowny i zbyt ambitny. Dziś jest niezwykle istotną magistralą, która łączy Polskę z Danią i Norwegią, pozwalając nam sprowadzać miliardy metrów sześciennych gazu.
Ogromne zmiany zaszły także w drugim, kluczowym obszarze dotyczącym surowców energetycznych. Jeszcze w 2015 rosyjska ropa stanowiła 88,5% surowca przerabianego przez polskie rafinerie – wynika z danych Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego. I oczywiście – wszyscy na to narzekali, ale z różnych przyczyn tempo wprowadzania zmian było „umiarkowane”. Aż do roku 2021 procentowy udział ropy z Rosji stanowił 81,4-60,9% struktury zaopatrzenia naszych rafinerii. Rurociąg „Przyjaźń” był niczym pępowina łącząca polską gospodarkę z Moskwą.
Dziś, w 2025 roku, tamten obraz to już historia: import z Rosji spadł do zera, a podstawę naszego zaopatrzenia stanowi surowiec z Norwegii, Arabii Saudyjskiej, USA, Afryki czy właściwie dowolnego zakątka świata. Zamiast jednego dominującego, niepewnego i wrogiego nam dostawcy mamy sieć partnerów, co nie tylko poprawia nasze bezpieczeństwo energetyczne, ale daje także zupełnie inną pozycję negocjacyjną. Osiągnięcie takiego stanu rzeczy to nie przypadek, ale rezultat konsekwentnej strategii, realizowanych inwestycji i budowania trwałych relacji biznesowych. To oczywiście także „zasługa” szczęścia w nieszczęściu, bo proces uniezależniania znacząco przyspieszył po napaści putinistów na Ukrainę. „Od początku odchodzenia od rosyjskiej ropy podpisaliśmy 74 nowe kontrakty, wszystkie z innych kierunków niż rosyjski” – mówił niedawno prezes Orlenu. Tak trzymać!
Przyzwyczailiśmy się już trochę do tego – i tu wracam do myśli z początku tekstu – że kiedy rozmawiamy o naszej energetyce (rozumianej szeroko), to na ogół narzekamy. Na różne rzeczy i na ogół słusznie – słabe tempo transformacji, problemy regulacyjne, wyzwania wynikające z wieku infrastruktury i można by tak wymieniać jeszcze długo, bo trudności jest całkiem sporo. Warto jednak mieć tutaj na uwadze słowa Stephena R. Coveya, autora bestsellerowej książki „7 nawyków skutecznego działania” pisał on wiele lat temu: „Kiedy podnosisz jeden koniec kija, podnosisz także drugi”. Ocena sytuacji nie powinna polegać jedynie na krytycyzmie, ale i dostrzeżeniu przebytej drogi.
Zazielenienie systemu
Z raportów rocznych Polskich Sieci Elektroenergetycznych wynika jednoznacznie, że coraz mniej w naszym systemie węgla, a coraz więcej tego co zielone. W 2015 roku moc zainstalowana w węglu ogółem wynosiła: 28 638 MW, co przełożyło się na 47,84% udziału w całości. OZE to w tym czasie 5687 MW, czyli 14,06%. Do tego należałoby jeszcze dodać 2290 MW w elektrowniach wodnych (5,66%). Znalazło to swoje odzwierciedlenie w produkcji – węgiel kamienny odpowiadał za 50,62%, a brunatny – 33,11% (łącznie +80%), natomiast OZE wypadło tutaj bardzo skromnie – 6,25%, zaś hydroelektrownie – 1,4%.
W roku 2024 (ostatni zakończony, bo 2025 wciąż trwa) sytuacja wyglądała już zgoła inaczej, choć może niekoniecznie w odniesieniu do mocy zainstalowanej w węglu – ta wzrosła do 31 960 MW. Równocześnie jednak, głównie na skutek rozwoju mikroinstalacji, znacząco poprawiły się liczby w segmencie OZE – obecnie 31 823 MW oraz 2426 MW w przypadku elektrowni wodnych. Miało to oczywiście swoje dosyć oczywiste przełożenie na generację z poszczególnych źródeł. Węgiel kamienny odpowiadał w 2024 już tylko za 41,39% wytworzonej energii elektrycznej, a brunatny za 21,46% - mamy więc do czynienia z sumarycznym spadkiem na poziomie ok. 20%. Co ciekawe, w tym samym czasie udział OZE wzrósł do 25,28% (a więc czterokrotnie w stosunku do 2015). Elektrownie wodne także zyskały, choć symbolicznie – 1,83%.
Te liczby pokazują czarno na białym, że polski system elektroenergetyczny nie stoi w miejscu, tylko przechodzi fundamentalną, choć umiarkowanie pospieszną, przemianę. Także w sferze mentalnej, bo przez lata przyzwyczailiśmy się do obrazu kraju opartego na węglu, a tymczasem krok po kroku miks staje się bardziej zróżnicowany. Oczywiście przed nami wciąż gigantyczne wyzwania: modernizacja sieci, budowa magazynów energii, bilansowanie systemu w obliczu nadchodzących wyłączeń – by wymienić tylko kilka z brzegu. Niemniej, fakty są takie, że w dekadę przesunęliśmy się w kierunku, o którym w 2015 roku mówiono z pewną dozą nieśmiałości.
Ukłony i podziękowania
Kończąc, muszę Państwu wyznać, że nieprzypadkowo za punkt startowy naszej dzisiejszej „wędrówki myśli” wybrałem właśnie 2015 r. On broni się z przyczyn, o których wspominałem wyżej, ale prawdziwym powodem jest coś zupełnie innego. Pamiętam go bardzo dokładnie, bo właśnie wtedy rozpoczynałem staż, a później pracę w Grupie Defence24 – na początku pisząc teksty do zakładki „bezpieczeństwo energetyczne” na stronie głównej D24, a później już dla pełnoprawnego serwisu znanego jako Energetyka24, który w październiku tego roku świętuje swoje dziesięciolecie.
I prawdę mówiąc, nawet przez myśl mi nie przeszło, jak bardzo ta niepozorna decyzja wpłynie na kolejną dekadę (!) mojego życia. Najkrócej opisałbym to tak - zaczynałem jako student i stażysta, a dziś piszę do Państwa, jako emerytowany rednacz E24 i tata dwójki maluchów. To był dla mnie niezwykle pouczający, kształtujący i po prostu dobry czas, za który jestem wdzięczny. Wdzięczny tym bardziej, że spotkałem na tej drodze wiele wspaniałych osób, w tym także takie, które z dumą uważam dzisiaj za swoich przyjaciół.
Czytaj też
Ten tekst, to mój skromny ukłon i podziękowanie – nie tylko dla wszystkich, z którymi miałem zaszczyt współpracować, lecz przede wszystkim dla Państwa, szanownych Czytelników E24. Za wszystkie inspirujące dyskusje, za ciekawość świata i za to, że mogąc zrobić ze swoim połączeniem internetowym wszystko, wciąż wybieracie, by poczytać o energetyce na Energetyce. W dobie niemal wszechobecnej dezinformacji ma to ma szczególne znaczenie.
