Wiadomości
Sokała: porażka Bidena w debacie z Trumpem zagrożeniem także dla rynków energii
Porażka Joe Bidena w telewizyjnej debacie z Donaldem Trumpem rodzi negatywne konsekwencje nie tylko dla Partii Demokratycznej. Również dla światowej polityki i gospodarki. I to nawet nie dlatego, że następnym prezydentem może być Trump – ale z uwagi na perturbacje, które zapewne czekają nas jeszcze przed wyborami w USA.
Niegdyś mawiano, że politycy są jak muchy – bo najłatwiej ich zabić gazetą. Potem rolę zabójczej packi przejęła telewizja. Bodaj jako pierwszy przekonał się o tym Richard Nixon, który w roku 1960, jako urzędujący wiceprezydent i kandydat Partii Republikańskiej, zdecydował się przyjąć zaproszenie do debaty przed kamerami ze swym demokratycznym rywalem do Białego Domu. Mało wówczas znany, ale (jak się okazało) niezwykle medialny senator John F. Kennedy zmiażdżył wówczas Nixona. Nie kompetencjami merytorycznymi i argumentami, bo te były po stronie Republikanina (co ciekawe, Amerykanie słuchający tej debaty w radiu uznali raczej wyższość Nixona).
Czytaj też
Młody, przystojny i wysportowany, opalony i swobodny, mówiący pewnym głosem wprost do kamer i zawczasu wyposażony przez swój sztab w zręczne bon-moty Kennedy wygrał jednak w telewizji – na tle zwalistego, nie panującego nad mimiką i gestykulacją, ubranego w źle dobrany garnitur konkurenta (który na dodatek odmówił makijażu, więc paskudnie świecił się od potu). Z przeprowadzonych wtedy badań wynikało, że nawet cztery miliony wyborców podjęło ostateczną decyzję właśnie pod wpływem debaty, obejrzanej na ekranie telewizora. Tymczasem o zwycięstwie wyborczym Kennedy’ego zdecydowało zaledwie 100 tys. głosów…
Time to resign?
64 lata później potęga klasycznej telewizji bynajmniej nie zmalała. Przeciwnie – jej wpływ zmultiplikowały media społecznościowe, bo to w nich, w postaci wiralowych wrzutek, rezonują najśmieszniejsze czy najbardziej charakterystyczne urywki „bazowego” materiału z TV. A Joe Biden znalazł się parę dni temu dokładnie w sytuacji Nixona. Nieistotne, że merytorycznie miał w wielu punktach rację, a Donald Trump często łgał w żywe oczy lub konfabulował. Jeszcze mniej istotne, że Biden całym swoim życiem zaświadczył, że jest kompetentnym i uczciwym człowiekiem, głęboko oddanym służbie publicznej i dobru swej ojczyzny – czego o Trumpie nie potrafiliby pewnie powiedzieć nawet ci, którzy sympatyzują z programem Partii Republikańskiej, ale zachowali chociaż resztki obiektywizmu. Istotne było to, kto wypadł dynamiczniej, mówił szybciej, robił lepsze miny… I możemy sobie zrzędzić, że konkurs o fotel szefa atomowego supermocarstwa to nie casting do lokalnego kabaretu. Brutalna prawda bowiem brzmi: tak, to jest casting do kabaretu. W dodatku adresowanego do mało wyrobionej publiki. Zresztą, nie tylko w Stanach.
I dlatego Joe Biden poległ. Potwierdził wszystko, co wcześniej imputowali rywale za pomocą memów i filmików, często wrednie zmanipulowanych – że wiek zrobił niestety swoje. Wedle sondażu CBS News/YouGov, 72 proc. respondentów nie wierzy, że aktualny gospodarz Białego Domu i lider obozu Demokratów ma jeszcze na tyle zdrowia psychicznego i zdolności poznawczych, aby sprawować urząd prezydenta USA przez kolejną kadencję. Ba, liczba Demokratów uważających, że Biden nie powinien kandydować na prezydenta, wzrosła o 10 punktów procentowych, do 46 proc. (z 36 w lutym). „Time to resign, Joe” – niosło się po portalach społecznościowych przez cały weekend. Dołączyło też parę poważnych redakcji, i to niekoniecznie znanych z sympatii republikańskich.
Czytaj też
Partia Demokratyczna ma teraz fatalny dylemat – i co ostatecznie zrobi, i tak będzie źle. Brnięcie w scenariusz z Bidenem w roli głównej oznacza, że spora część wyborców niezdecydowanych jednak postanowi zagłosować na Trumpa z przyczyn wskazanych wyżej, a część tych, którzy zamierzali poprzeć Demokratę, po prostu zostanie w domu. Przy z grubsza remisowych szansach do tej pory – oznacza to bardzo wysokie prawdopodobieństwo porażki. Owszem, piarowska akcja ratunkowa, rozpoczęta w pół godziny po zakończeniu feralnej debaty i oparta na przesłaniu „Biden faktycznie wypadł kiepsko, ale i tak jest kandydatem uczciwszym, mądrzejszym i lepszym, a Trump to śmiertelne zagrożenie” (zaangażowały się w nią wszelkie możliwe autorytety, z byłym prezydentem Barackiem Obamą na czele) pewnie da efekt. Głównie w postaci poprawienia humoru samemu Bidenowi, jego sztabowi, a także grupie najtwardszych (i zarazem relatywnie dobrze wykształconym) wyborcom demokratycznym. Do tych mniej wyrobionych politycznie i mniej stabilnym w swych decyzjach dotrze raczej zmasowana kampania rywali (oraz zwykłych internetowych śmieszków, korzystających z okazji do zaistnienia) – wykorzystująca obrazki ze starszym panem, tyleż rozpaczliwie, co bezskutecznie usiłującym nadążyć za rozmową.
Nowy, lepszy Joe
Ale ewentualne odsunięcie Bidena to też kłopoty. Po pierwsze: w weekend urzędujący prezydent nie deklarował zamiaru wycofania się, wręcz przeciwnie – demonstracyjnie zaczął przygotowania do kolejnej tury kampanii. Mocno wsparła go w tym zamiarze rodzina. Chcąc nie chcąc, tej wersji trzymali się (przynajmniej publicznie) także niemal wszyscy ważniejsi politycy Demokratów. A odcinanie kandydata siłą od roli, której nie chce oddać… to bodaj najprostszy przepis na klęskę. Pozostają więc zakulisowe negocjacje – ale to potrwa, zaś czasu jest mało. Równolegle trzeba od nowa uzgadniać w partii (i ze sponsorami, których będzie i tak coraz mniej!) nie tylko kwestie personalne, ale też programowe.
Dobrego zastępcę nawet by się znalazło (wbrew temu, co twierdzą niektórzy) – przy odrobinie szczęścia ciężar mogłaby przejąć i wiceprezydent Kamala Harris (to najbardziej naturalne rozwiązanie, acz problemem mogą być jej poglądy, zbyt radykalne dla części elektoratu centrowego), i rozpoznawalny na poziomie krajowym gubernator Kalifornii Gavin Newsom, i mniej może znani, ale sprawni szefowie egzekutyw w Michigan (Gretchen Whitmer), Kentucky (Andy Beshear) czy Illinois (JB Pritzker), i senator Raphael Warnock z Georgii, i jeszcze parę innych osób (w spekulacjach padło nawet nazwisko Obama – tyle, że… Michelle).
Czytaj też
Teoretycznie wymiana kandydata na tym etapie jest technicznie możliwa, ale jednak skomplikowana proceduralnie. Natomiast – i tak może okazać się niezbędna, mimo chwilowych zaprzeczeń kierownictwa partii, bo chociaż nikt teraz nie powie tego głośno, to po cichu pewnie jest brany pod uwagę scenariusz najczarniejszy. Ewidentnie zły stan zdrowia prezydenta Bidena, plus dodatkowy stres związany z zawirowaniami podebatowymi, plus trudy ostatniej fazy kampanii – to niebagatelne ryzyko, że ten kandydat może po prostu nie dożyć dnia wyborów. A jeśli skuteczną zmianę frontmana teraz lub na konwencji krajowej, nawet tuż po niej (czyli np. we wrześniu) jeszcze jakoś można sobie wyobrazić – to w październiku już nie. Ewentualna zastępczyni lub zastępca raczej nie mieliby wtedy cienia szansy na zwycięstwo.
W tej sytuacji – wysoce prawdopodobne, że zapewnienia o niezmiennym poparciu dla obecnego prezydenta to tylko zasłona dymna, za którą trwają intensywne przygotowania do „operacji zmiana”. W każdej chwili możemy się więc spodziewać newsa o rezygnacji Bidena z kandydowania. Kto go zastąpi – nie ma dziś sensu spekulować, natomiast ktokolwiek by to był, w interesie Demokratów jest, by pojawił się na scenie możliwie szybko.
Nie tylko z powodów kampanijnych, dość oczywistych. Także dlatego, że przedłużająca się niepewność będzie w znacznym stopniu paraliżować politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych. Częściowo dlatego, że liczni aktorzy zewnętrzni przestaną serio traktować ekipę Bidena i jego samego, w przekonaniu – skądinąd słusznym – że za kilka miesięcy lokatorem Białego Domu i tak będzie albo Trump, albo (co obecnie mniej prawdopodobne) jakiś inny Demokrata, a więc także do departamentu stanu, obrony i do CIA pewnie przyjdą nowi ludzie, z nowymi koncepcjami.
Zabójcza niepewność
Owszem, prawdą jest, że pryncypia amerykańskiej racji stanu są z grubsza niezmienne, i odporne na fluktuacje personalne. I że „deep state” robi swoje, bez względu na to, kto zasiada za biurkiem w Gabinecie Owalnym (swoją drogą, w ostatnich latach zainstalowano w tym zakresie sporo dodatkowych zabezpieczeń prawnych, które mocno zwiążą ręce nawet Trumpowi). Ale jednak i tak na stole jest wiele kwestii, w których zmiana prezydenta może spowodować znaczące przesunięcie akcentów, a odnośnie paru innych – wręcz rewolucyjną zmianę. Dotyczy to na przykład polityki ekologicznej – zwycięstwo Trumpa oznacza pewnie wyrzucenie do kosza większości „zielonych” rozwiązań wdrożonych za czasów Bidena, z kolei ewentualny sukces kogoś z obozu
Czytaj też
demokratycznego, ale radykalniejszego niż obecny prezydent – to perspektywa przyspieszenia i większego zaangażowania międzynarodowego USA na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wzrost szans wyborczych Trumpa, z którym mamy dziś do czynienia – to na przykład coraz bardziej realna rezygnacja z publicznych inwestycji w zielone technologie i samochody elektryczne, wzrost roli ropy naftowej, gazu i węgla, zmniejszenie skali regulacji środowiskowych, plus ponowne wycofanie USA z Porozumienia Paryskiego. To się jeszcze nie dokonało. Ale i tak w kalkulacjach politycznych i biznesowych wielu graczy będzie uwzględniane w znacznie większym stopniu, niż przed debatą Biden-Trump.
Ten sam mechanizm dotyczy Bliskiego Wschodu, a wiec regionu szalenie newralgicznego dla globalnego bezpieczeństwa i bezpośrednio dla rynków energetycznych. Binjamin Netanjahu pozwala sobie na wyjątkowo asertywną politykę, w tym jawne lekceważenie presji USA i całego Zachodu w wielu kwestiach, właśnie dlatego, że stawia na powrót Trumpa i zamierza go doczekać. Teraz jego szanse na taki scenariusz wzrosły, co do mu dodatkowy wiatr w żagle i zmniejszy skłonność do kompromisów. Główny wróg Izraela w regionalnym układzie sił – czyli Iran – wyjdzie zaś ze swoich wyborów prezydenckich osłabiony, bez względu na to, czy ostatecznie wygra je umiarkowany Masud Pezeszkian, czy (co bardziej prawdopodobne) twardogłowy Sajed Dżalili.
Wyniki pierwszej tury wskazują bowiem na spadek wewnętrznego poparcia dla reżimu, więc z jednej strony ośmielą opozycję, a z drugiej skłonią rządzących ajatollahów do „ucieczki do przodu” i być może do celowej eskalacji konfliktów zewnętrznych, w celu przykrycia nimi swej nieudolności w polityce wewnętrznej, korupcji i kryzysu gospodarczego. Mamy więc coraz lepszy klimat dla pełnoskalowej wojny nad Zatoką Perską – z wiadomymi i dramatycznymi konsekwencjami dla całego świata. A na dokładkę, wzrost szans Trumpa i kryzys przywództwa w obozie demokratycznym pewnie z radością wita także Władimir Putin. Dla niego to nie tylko nadzieja na przyszłość, na inną politykę Waszyngtonu od stycznia – ale też osłabienie presji amerykańskiej już teraz, bo prezydent Biden będzie miał na głowie nie walkę z Rosją, ale z wewnętrzną opozycją we własnej partii. Albo znajdzie się w roli „jeszcze prezydenta”, który prestiżem i wpływem na decyzje siłą rzeczy dzielić się będzie z nowym liderem, aspirującym do kolejnej kadencji.
Czytaj też
Najgorsza w tym wszystkim – i dla światowej stabilności politycznej, i dla rynków – będzie jednak przedłużająca się niepewność. Dlatego, nawet przy szacunku dla samego Joe Bidena i jego wcześniejszych dokonań, warto trzymać kciuki za jak najszybsze i odważne decyzje personalne Partii Demokratycznej. Bo one skalę tej niepewności mogą znacząco ograniczyć, w i tak diabelnie trudnym półroczu, dzielącym nas od inauguracji nowego prezydenta USA. Ktokolwiek by nim ostatecznie nie został.
Witold Sokała