Reklama

Prezydenckie pomysły na cenę prądu. Dużo dobrego z jednym wielkim „ale”

Autor. @prezydentpl/X.com

Prezydent Karol Nawrocki zaprezentował swoje pomysły na obniżkę cen energii elektrycznej. Na czym polegają prezydenckie propozycje? I czy są wykonalne?

Prezydent Karol Nawrocki przystąpił dziś do spełniania swojej energetycznej obietnicy wyborczej - chodzi o obniżenie cen energii elektrycznej dla Polaków o 1/3. Wiadomo już, że głowa państwa nie wyrobi się we wskazanym przez siebie terminie - rachunki za prąd nie spadną bowiem o jedną trzecią do 14 listopada, czyli dnia, który wyznacza 100 dni sprawowania przezeń urzędu. Jednakże zaprezentowane przez prezydenta rozwiązania są ciekawe - i idą w kierunku postulowanym już od pewnego czasu przez ekspertów. Interesującym wątkiem jest także model finansowania tych rozwiązań. Prezydent Nawrocki chce, by koszty pokryły wpływy… z uprawnień do emisji w ramach ETS, a więc systemu, do którego odrzucenia nawoływał sam prezydent.

Cztery filary

Jak powiedział prezydent Nawrocki, jego koncepcja opiera się na czterech filarach. Pierwszy to likwidacja szeregu opłat wchodzących w skład rachunku za prąd: opłaty OZE, mocowej, kogeneracyjnej i przejściowej. Drugi to ograniczenie kosztów tzw. zielonych i niebieskich certyfikatów. Trzeci to obniżenie opłat dystrybucyjnych. Czwarty to obniżenie stawki podatku VAT na prąd do 5%. Według zapowiedzi prezydenta, propozycje te przełożą się na ponad 800 zł oszczędności na średnim rachunku za prąd polskiego gospodarstwa domowego.

YouTube cover video

Z kolei prezydencka doradczyni Wanda Buk jasno wskazała, że o budżet państwa nie straci na powyższych zmianach, gdyż na ich finansowanie przekieruje się środki z ETS.„Proponujemy, żeby źródłem finansowania systemów wsparcia, które pozostaną niezmienione były przychodzi ze sprzedaży uprawnień do emisji ETS” - powiedziała Buk.

Warto zatem rozłożyć prezydenckie propozycje na czynniki pierwsze.

Reklama

Co tkwi w szczegółach?

Analizę warto zacząć od pomysłu obniżenia opłat dystrybucyjnych, które ma przybrać postać zmiany ustawy prawo energetyczne w taki sposób, by ograniczyć wysokość zwrotu z kapitału przyznawanego operatorom systemów dystrybucyjnych, jaki w postępowaniu taryfowym może ustalić prezes Urzędu Regulacji Energetyki.

Z punktu widzenia interesów odbiorców cen energii elektrycznej jest to bardzo sensowne rozwiązanie - praktyka wyglądała bowiem tak, że m.in. ze względu na wysokie stawki opłat spółki dystrybucyjne grup energetycznych zmieniły się w agregatory zysków, zasilając w ten sposób firmy-matki, a pozyskane w ten sposób pieniądze szły na wypłaty dywidend (czyli głównie do Skarbu Państwa). Ograniczenie ich wysokości jest zatem uzasadnione - także dlatego, że koszty rozwoju systemów dystrybucyjnych (które miały być pokrywane właśnie tymi opłatami) mogą wziąć na siebie inne mechanizmy, jak np. Fundusz Wsparcia Energetyki.

Podobnie można ocenić obniżkę podatku VAT - jest to proste narzędzie księgowe do obniżenia ceny energii elektrycznej, które można skompensować dochodami z innych źródeł (VAT jest bowiem najważniejszym z podatków odprowadzanych do budżetu).

Więcej zastrzeżeń może już budzić kwestia obniżenia do zera tzw. opłaty mocowej, która w ostatnich dniach znalazła się w centrum uwagi z racji istotnego wzrostu swej wysokości ogłoszonego przez URE w 2026 r (miał on przełożyć się na ok. 80 zł dodatkowych kosztów dla gospodarstwa domowego).

Sama opłata to instrument finansujący tzw. rynek mocy, a więc gotowość do dostarczania mocy do sieci w sytuacjach szczytowego zapotrzebowania. W praktyce służyła ona do wspierania elektrowni węglowych, które były największym beneficjentem tego systemu. To może rodzić kolizję jeśli chodzi o finansowanie zastępcze: zasypanie luki w opłacie mocowej dochodami z ETS może zostać odebrane jako sprzeczne z celami dyrektywy ETS, która służyć ma dekarbonizacji - a nie wspieraniu węgla. Jest to problem, gdyż Polska ma obowiązek składać raporty dot. wydatkowania pieniędzy zarobionych na uprawnieniach do emisji.

Reklama

To właśnie finansowanie całości pomysłów prezydenta (zwłaszcza zaś obniżenia do zera opłat) budzi największe wątpliwości. Same wpływy z ETS mogą bowiem nie wystarczyć.

Osadzając to na konkretnych danych: w 2024 roku Polska zarobiła na sprzedaży uprawnień do emisji ok. 16 mld zł (niecałe 4 mld euro). Tymczasem, jak dowiedziała się Energetyka24, precyzyjne oszacowanie kosztów prezydenckich pomysłów dla budżetu jest dość trudne, ale mają one sięgnąć od 11,5 do 14 mld zł. Oznaczałoby to, że - w najgorszym wypadku - ok. 90% dochodów ze sprzedaży uprawnień ETS poszłoby na finansowanie tychże działań.

Oczywiście, dochody z ETS mogą wzrosnąć, takie są też założenia tego systemu - natomiast istnieje ryzyko, że pieniądze pozyskiwane przez Polskę ze sprzedaży uprawnień do emisji stracą atrybut napędzający samą transformację, a będą przeznaczane na finansowanie tak zaplanowanej obniżki cen energii (co więcej: nie wiadomo, czy wszystkie wskazane wyżej cięcia będą mogły zostać pokryte ETS). Polski system energetyczny znalazłby się wtedy w takim położeniu, w jakim był w ciągu ostatnich 10 lat, kiedy - według Najwyższej Izby Kontroli - aż 90% środków zyskanych ze sprzedaży uprawnień zostało przejedzonych, tzn. nie miały one bodźca napędzającego transformację.

Czytaj też

Przyznając więc rację prezydentowi co do kierunku zmian, a także zgadzając się w pełni z niektórymi postulatami, należy też zadać pytanie, czy ich finansowanie może odbyć się innymi kanałami - np. przez ograniczenie dopłat do górnictwa. Warto jednak pochwalić głowę państwa za dostrzeżenie pozytywnych aspektów systemu ETS, który jest nie tylko kijem na emisje - ale także finansową marchewką.

Reklama

Komentarze

    Reklama