Analizy i komentarze
Pa, Joe! Zmiana w Waszyngtonie wcale nie znaczy, że coś się kończy, coś się zaczyna
Czy nie jesteśmy zbyt amerykanocentryczni? Może i czasem nad Wisłą za bardzo emocjonujemy się wyborami w USA, ale mają one dla Polski i Europy szczególne znaczenie. Choć jak pokazała pierwsza prezydentura Donalda Trumpa – nawet z ekscentrykiem u władzy idzie się dogadać, gdy przychodzi do polityki zagranicznej. Zwłaszcza jeśli na stole jest jakiś biznes do zrobienia.
Tegoroczne amerykańskie wybory są dla części opinii publicznej niczym „ostatnia szansa” na uratowanie demokracji i rzucone zostały wszystkie siły na to, aby wygrała Kamala Harris. Dla drugiej części: zapewne ostatnia szansa na to, aby Donald Trump powrócił (trudno uwierzyć, aby wystartował w 2028 r. po dwukrotnie przegranych wyborach, byłby to ewenement), więc razem ze swoim liderem zrobią wszystko, aby w Białym Domu ponownie zamieszkał republikanin.
Co umyka nam z polskiej i europejskiej perspektywy, to cała gama odczuć zwykłych Amerykanów i Amerykanek (bo do nas trafiają tylko informacje i felietony komentariatu zza oceanu), a to oni zdecydują o przyszłości kraju. Kiedy na Starym Kontynencie zadajemy sobie pytania, czy kolejny prezydent lub prezydentka USA, dalej będzie pomagać Ukrainie, wzmacniać amerykańską obecność wojskową we wschodniej Europie, obywatele USA mają te same problemy i rozterki co my, tu na miejscu.
Na łamach Energetyki24 szerzej opisujemy to, co oferują lub czego już dokonali walczący o Biały Dom Kamala Harris i Donald Trump oraz jakie skutki dla klimatu, energetyki może mieć ich prezydentura. Więcej przeczytasz w tekstach:
Tam debatę podgrzewa kwestia aborcji, niedawna sprawa wiewiórki Peanut (choć wpływ tego zdarzenia na wynik wyborów jest wyolbrzymiany), jak utrzymać konkurencyjność (a tym samym wzrost płac) krajowej gospodarki itd. W badaniu opublikowanym przez Pew Research Center, opublikowanym 9 września br., wykazano, że to gospodarka jest najważniejsza dla wyborców zarówno Trumpa, jak i Harris (uśredniając: 81 proc. z ankietowanych uznało to za ważną kwestię), gdy polityka zagraniczna znalazła się poza podium z wynikiem 62 proc. Podobną liczbę wskazań zyskały tematy związane z imigracją oraz walką z przestępczością (po 61 proc.).
Ten wstęp, pełen truizmów, był konieczny: wynik amerykańskich wyborów zawsze jest jakimś rodzajem wstrząsu. Tylko że to, iż elektorat wybierze inaczej, niż reszcie świata wydaje się to w jej interesie, to prawo wyborców w USA.
Europa na amerykańskiej śmietanie chowana
Nie ulega wątpliwości: Unia Europejska i jej europejscy sojusznicy czerpią garściami ze współpracy ze Stanami Zjednoczonymi. Dzięki amerykańskiemu przemysłowi zbrojeniowemu Europa ma w co wyposażać swoje wojsko. Amerykańskie inwestycje, wymiana handlowa na różnych szczeblach – nie ma lepszego partnera dla europejskich stolic. W rozhuśtanym świecie warto mieć pewnego kontrahenta, który w dodatku podziela demokratyczne wartości. Oczywiście USA nie robią tego za darmo, działa to w obie strony.
Tak jak w przypadku wojska, UE polega na Stanach Zjednoczonych w energetyce. Zwłaszcza po wybuchu wojny w Ukrainie, kiedy część państw UE wreszcie zrozumiała, że „tani gaz” z Rosji w rzeczywistości jest najdroższym nośnikiem energii, na jaki kiedykolwiek się zdecydowała. To amerykański LNG i jego dostawy pomagają w zasypywaniu dziury, jaka powstała po porzuceniu rosyjskich węglowodorów (nie wszystkich). Jak wyliczał Eurostat, amerykańskie produkty naftowe to ponad 17 proc. importu UE w I kwartale tego roku. Z kolei LNG z tego kierunku stanowiło niemal 50 proc. (dokładnie 47,4 proc.).
Jedną zależność Europa zamieniła na drugą. Nawet jeśli dobija targów z sojusznikiem, to na dłuższą metę podobna strategia kłóci się z unijną ideą osiągnięcia samowystarczalności i uniezależnienia się od importu. Lada moment – jeśli wygra Donald Trump, znany z tego, że lubi traktować politykę jak biznes – to uzależnienie może się odbić czkawką. Ale niekoniecznie. Jeśli Trump otworzy drzwi sektorowi wydobywczemu i zniesie blokadę na rozwój portów eksportowych dla LNG, to nagle ceny mogą spaść. W dodatku surowca pojawi się tyle, że będzie można zacząć myśleć o odcięciu całej UE od rosyjskich dostaw. Ze szkodą dla klimatu, ale biznes będzie się kręcić. Ciekawe mogą być wtedy próby uzasadnień dla obijania targu z Trumpem. Jeżeli to Harris będzie rządzić – też niewiele się zmieni dla Europy: handel LNG ze Stanami po prostu nie wzrośnie błyskawicznie, bo i jak?
Ba, w Politico ukazał się właśnie tekst, którego autor dowodzi, że Trump w Białym Domu może być ożywczy dla Unii. Choćby po to, aby Francja i Niemcy, zamiast rywalizować między sobą, skupiły się na pracy na rzecz wspólnoty i pochowały ostatnie spory do kieszeni. Podsumowując: Europa musiałaby na cztery lata zapomnieć, że gdzieś tam, za Atlantykiem, jest sojusznik, który zachowa się zgodnie z oczekiwaniami.
Pa, Joe. Czyli o magii przewidywalności
Podobne scenariusze z serii „co będzie, gdy” można mnożyć. Tylko większość z nich nie kończy się katastroficznie. Wiadomo, że czy Kamala Harris, czy Donald Trump, podtrzymają kurs kolizyjny z Chinami. Tylko stanowisko obecnej wiceprezydentki USA jest łatwiejsze do przewidzenia, Trump po prostu ruszy naprzód. Jednak ponownie: w interesie UE byłoby, aby kolejne silne gospodarki mocniej naciskały na Pekin, otwierając kolejne fronty walki ze stale rozpychającym się chińskim smokiem.
Niezależnie od tego, kto będzie rządzić, żadne wieloletnie współprace nie będą zagrożone, jak np. te przy projektach jądrowych. Amerykańskie firmy przebierają nogami, aby wybić się na atomowym renesansie i zarobić na tym góry pieniędzy. Czy z Waszyngtonu będzie zawiadywał republikanin, czy demokratka, na pewno nie będzie przeszkadzał krajowym spółkom w pozyskiwaniu kontraktów. Trzeba być niespełna rozumu, aby coś takiego robić. Podobnie w przypadku producentów turbin, przemysłu ciężkiego – na poziomie „biznesowym” dla Polski czy Europy te wybory nic nie zmienią.
Zmienią za to pewien rodzaj przewidywalności, który – wydaje się – był wskazany w ostatnich, coraz bardziej niespokojnych latach. Polityczny weteran, jakim jest Joe Biden, był gwarantem przewidywalności, znał wszystkich, wszyscy znali jego, rzadko zaskakiwał. Jak już to ostatnio i to raczej negatywnie, kiedy palnął, że zwolennicy Trumpa to „śmieci”. Kamala Harris ma być kontynuatorką tej „nudy”, jakże oczekiwanej.
Odsuwając na bok sprawy wewnętrzne USA, wniosek jest jeden: Europa, w tym Polska, chciałaby po latach jazdy rollercoasterem, nadal mieć w wagonikach pasy i kaski na głowach. To gwarantuje Harris. Jeśli wróci Trump – a pamiętamy jego czteroletnią prezydenturę – za pasy i kaski przyjdzie słono zapłacić, a kto po nie sięgnie i tak zostanie uznany za przegranego (w świecie MAGA nie ma miejsca dla lękliwych). Tylko że poprzednim razem nie było pełnoskalowej wojny w Ukrainie i rozgrzanego do czerwoności Lewantu.