Reklama

OZE

Tusk szefem RE - pretekst do PolExitu na wypadek energetycznej presji UE? [KOMENTARZ]

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

Sprzeciw rządu Beaty Szydło przeciwko kandydaturze Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej oraz zabiegi związane z wystawieniem polskiego kontrkandydata odbiły się szerokim echem w całej Europie. Komentatorzy wszystkich krajów Unii zastanawiali się, jaki sens widzi Warszawa w tak głośnej walce, praktycznie z góry skazanej na niepowodzenie. Odpowiedzią na to pytanie może być energetyka i niekorzystne dla Polski rozwiązania, które prawdopodobnie zapadną wkrótce na forum UE.

Prasa krajowa i zagraniczna nie szczędzi krytyki rządowi Prawa i Sprawiedliwości. Nawet polscy prawicowi dziennikarze, tradycyjnie wspierający partię Jarosława Kaczyńskiego, wyrazili swoje oburzenie taktyką obraną podczas wyborów szefa RE. Publicystów i komentatorów z obu stron barykady politycznej łączy jeszcze jedna rzecz: poszukiwanie ukrytego sensu w decyzjach podjętych przez władze w Warszawie. Trudno bowiem wierzyć, że tak szeroko zakrojone działania, konsekwentnie kontynuowane nawet po podjęciu decyzji o wyborze Donalda Tuska przez państwa UE, są wynikiem nieprzemyślanego kroku czy naiwności.

Szersze spojrzenie na płaszczyznę tego sporu może rzucić nowe światło na rzeczywiste intencje stojące za walką o fotel szefa RE. Przede wszystkim, zauważyć trzeba, że rządowa narracja skupiła się na stworzeniu osi Polska-UE rządzonej twardą ręką Niemiec. Biorąc pod uwagę fakt, że w wypowiedziach polityków PiS komentujących całą sprawę, co rusz pojawiały się - i pojawiają dalej - zarzuty względem unijnego prawa, można w tym doszukać się sposobu na wykorzystanie tej przegranej batalii jako "informacyjnego lewara" mającego podważyć zaufanie Polaków do unijnych instytucji. Warto bowiem zaznaczyć, że Polska należy do krajów o najwyższym poparciu dla zjednoczonej Europy.

Zobacz także: Morawiecki: reforma ETS niebezpieczna dla polskiego przemysłu.

Po co rządowi w Warszawie osłabienie euroentuzjazmu? Może ono być kluczowe przy bardzo poważnej batalii, jaka niedługo czeka Polskę na forum UE. Chodzi mianowicie o reformy klimatyczne, nad którymi obecnie pracują unijne instytucje.

Zmiany te to przede wszystkim tzw. pakiet zimowy, czyli przedstawione w listopadzie 2016 roku propozycje Komisji Europejskiej, które na cel biorą drastyczną redukcję subsydiów dla węgla oraz zmniejszenie emisji CO2 o 40% w perspektywie do 2030 roku. Zapisy pakietu zimowego mają przetransformować rynki energetyczne państw członkowskich Unii w kierunku zielonej energii. Celują one także w podniesienie efektywności energetycznej. Rozwiązania te zostały skrytykowane m.in. przez ministra Michała Kurtykę, który stwierdził, iż ze względu na specyfikę polskiego miksu energetycznego proponowany przez KE limit emisji CO2 dla wspieranych z publicznych pieniędzy wytwórców energii elektrycznej, którzy mieliby działać w ramach rynku mocy, uniemożliwiłby finansowanie budowy nowych jednostek węglowych. Polityk określił przepisy pakietu zimowego mianem "zaporowych". O problemie, jakim dla rządu w Warszawie są propozycje KE, mówił też profesor Konrad Świrski, omawiając budowę elektrowni jądrowej jako możliwe wyjście z sytuacji. "Konieczność ograniczenia emisji jest pętlą zaciskającą się wokół naszej gospodarki"- powiedział naukowiec. Jednocześnie stwierdził on, że na budowę jednostki atomowej Polska nie ma pieniędzy.

Kolejnym poważnym wyzwaniem dla polskich władz jest reforma unijnego systemu handlu emisjami (ETS). Zmiany mają wprowadzić spadającą rokrocznie liczbę uprawnień do emisji dwutlenku węgla. Uzgodniony przez kraje UE współczynnik 2,2% (przyjęty pomimo bardziej ambitnego podejścia niektórych państw członkowskich) oznacza, że Polska będzie musiała skupować pozwolenia emisyjne zza granicy. Koszty te przełożyłyby się na ceny energii, które w krótkim czasie wzrosłyby, dotykając przede wszystkim przemysł. Dodatkowym zagrożeniem jest mechanizm umarzania niewykorzystanych pozwoleń, który - zdaniem ekspertów - spowoduje wzrost ich cen. Reformę ETS skomentował premier Mateusz Morawiecki stwierdzając, że jest ona "niebezpieczna dla polskiego przemysłu energetycznego, hutniczego i górnictwa".

Zobacz także: Kurtyka: pakiet zimowy narusza prawa członków UE.

Wszystkie te zmiany, połączone z szerokim poparciem dla węgla, jakie wyraża polski rząd (choćby słowami ministra Szyszki, twierdzącego, że "Polska nie godzi się na dekarbonizację Europy"), oraz fakt, że Polski nie stać na szybki i skuteczny rozwój nieemisyjnych źródeł energii, pozwalają patrzeć nieco inaczej na podejście Warszawy do ostatnich wyborów na forum UE. 

Biorąc pod uwagę fakt, że przeforsowanie niekorzystnych rozwiązań klimatycznych byłoby dla polskiej gospodarki miażdżące, można zastanawiać się, czy opór "do krwi ostatniej" przy wyborze szefa RE nie miał być przedsmakiem i ostrzeżeniem dla państw UE. O ile pozycja, którą ponownie zajął Donald Tusk ma wartość raczej wizerunkową, o tyle reformy unijnego rynku energii mogą narazić Polskę na wielomiliardowe straty. Jest zatem możliwe, że rząd w Warszawie wysłał sygnał do państw Unii - zwłaszcza zaś do faworyzujących energię odnawialną Niemiec. Wnioskując a minori ad maius, kraje wspólnoty mogą spodziewać się, że w walce o rozwiązania klimatyczne Polska nie zawaha się sięgnąć po środki ostateczne- nie bacząc na ogólnoeuropejską opinię i sprzeciw opozycji wewnętrznej. Co więcej, w batalii tej, rząd PiS może liczyć na wsparcie innych państw - przeciwko reformie ETS protestowały bowiem również Bułgaria, Rumunia, Cypr, Chorwacja, Węgry, Włochy, Litwa i Łotwa. Czy przy negocjacjach można spodziewać się wyciągnięcia karty PolExitu? Trudno powiedzieć. Jednakże spór o szefa RE dał Europie do zrozumienia, że na forum Unii, dla Polski wszystkie karty leżą na stole.

Reklama

Komentarze

    Reklama