Reklama

Piotr Maciążek: Czy utrzymujący się niski poziom cen ropy i zachodnie sankcje wymierzone w rosyjski sektor naftowy zmuszą Kreml do poszukiwania porozumienia z Zachodem? A może odwrotnie – doprowadzą do konsolidacji Rosjan i eskalacji politycznej na linii Moskwa-Zachód i stąd narracja o nowej ziemnej wojnie?  

Adam Eberhardt: Nie spodziewam się ani totalnej zimnowojennej konfrontacji Rosji z Zachodem, ani też nie oczekiwałbym trwałego odprężenia, bez względu na cenę ropy czy dokuczliwość sankcji. Władze rosyjskie po prostu prowadzą niekończące się, obliczone na wyczerpanie pertraktacje z państwami zachodnimi, w jednej ręce trzymając kij, a drugą wyciągając w geście zaproszenia do rozmów. Przy czym Rosja jest wprawdzie w stanie demolować dotychczasowy porządek międzynarodowy, ale jednocześnie jest zbyt słaba, żeby narzucić Zachodowi własne reguły gry. Skazani jesteśmy zatem na przeciąganie liny. Bez najmniejszych szans na znalezienie punktu równowagi – czym bardziej państwa zachodnie, w imię upragnionego świętego spokoju odpuszczą Putinowi, tym więcej on zażąda, sprowokowany ich słabością.  

Moim zdaniem nie ma trwałej, jednoznacznej korelacji między ceną ropy naftowej a agresywnością rosyjskiej polityki zagranicznej. Kryzys gospodarczy może zarówno zmniejszać gotowość do działań awanturniczych -bo każdy konflikt kosztuje-, jak i skłaniać do nich -bo igrzyska zamiast chleba-. Ważna jest raczej podatność partnerów Rosji na bluff imperialny Kremla. Władze rosyjskie starają się zastraszać europejskie elity i społeczeństwa, generować na Zachodzie podziały, a w rezultacie wymuszać ustępstwa. Dobrze służy temu suflowana w europejskich mediach histeryczna kremlowska retoryka nadciągającej zimnej wojny i rzekomo nieprzewidywalnego Putina. To strategia szaleńca, „madman theory”, którą wcześniej stosował m.in. Richard Nixon. Tyle że dzisiejsza Rosja ma znacznie słabsze karty, więc i rachunek za bluff może okazać się wysoki. Konsolidacja państw zachodnich po rozpętaniu wojny przeciw Ukrainie, w tym nałożenie na Rosję sankcji, ostrzejszych niż można było przewidywać, to dla Putina sygnał ostrzegawczy, że sprawy idą w przeciwnym kierunku niż zamierzał. Dlatego w rosyjskiej polityce wobec Ukrainy obserwujemy czysto taktyczną odwilż.

Rachunek za bluff może być wysoki, ale z drugiej strony to także ogromne zyski dla Putina jeśli wyprowadzi swoich przeciwników na manowce. Czy narracja o współpracy antyterrorystycznej z Zachodem jest takim bluffem? 

To trwały element rosyjskiej oferty dyplomatycznej. Retoryka antyterrorystyczna miała służyć wyciszeniu wyrzutów sumienia Zachodu gdy Kreml rozprawiał się z separatyzmem czeczeńskim; stanowiła platformę zbliżenia zarówno ze Stanami Zjednoczonymi po zamachach z 11 września, jak i z Chinami w ramach współpracy szanghajskiej na obszarze Azji Centralnej. Terroryzm to słowo-wytrych – również dogodny pretekst, żeby ograniczać działalność społeczeństwa obywatelskiego, czego najnowszym przejawem jest delegalizacja krymskotatarskiego samorządu, Medżlisu, na okupowanym Krymie. 

Hasła antyterrorystyczne w ostatnich miesiącach były przykrywką dla rosyjskiej operacji wojskowej w Syrii, wymierzonej bynajmniej nie w terrorystów, ale umiarkowaną opozycję antyassadowską. Ostentacyjny rozdźwięk między deklaracjami Putina, a czynami jego armii jest źródłem coraz powszechniejszej na Zachodzie refleksji, że Rosja jest źródłem problemów, a nie rozwiązań. I nie jest to przekonanie wyłącznie elit, ale podzielają je również społeczeństwa. Najnowsze badania niemieckiej opinii publicznej, przeprowadzone przez Fundację Bertelsmanna oraz Instytut Spraw Publicznych, wskazują, że zaledwie 24% Niemców pozytywnie postrzega działania rosyjskie w Syrii, a aż 66% negatywnie. 

No dobrze, ale oprócz polityków i społeczeństw jest jeszcze świat biznesu. Czy nachalna promocja „liberała”, ale i człowieka rosyjskiego establishmentu, Aleksieja Kudrina, może być skutecznym bluffem? Mam na myśli próbę powielenia scenariusza modernizacji gospodarczej, „reform” epoki Dmitrija Miedwiediewa.   

Każdy autokratyczny reżim potrzebuje zarówno skrzydła konserwatywnego jak i wyrazicieli poglądów bardziej liberalnych. To pozwala budować wizerunek przywódcy jako rozjemcy, zwiększa wrażenie pluralizmu w ramach elity. Nie twierdzę rzecz jasna, że w ramach zaplecza Kremla nie ma napięć między różnymi koteriami – ale nie dotyczą one natury reżimu, ale raczej taktyki działań oraz oczywiście naturalnej konkurencji o zasoby finansowe i udział we władzy. 

To bynajmniej nie oznacza, że brylujący w Davos „liberał” Kudrin jest mniej lojalny wobec Putina niż na przykład twardogłowy Rogozin. Wręcz przeciwnie – wydaje się, że Kudrin jest bardziej zaufany, osobiście bliżej związany z Putinem, dlatego też dostał trudniejsze zadanie. Ma odgrywać rolę placebo – ma pozorować liberalizację systemu dla rosyjskiej klasy średniej oraz świata zachodniego. Będzie wspierać zabiegi o zniesienie sankcji, służyć przyciąganiu zachodnich inwestycji do schorowanej rosyjskiej gospodarki oraz ociepleniu wizerunku Putina w obliczu wyborów prezydenckich za dwa lata. Nie zdziwię się, jeżeli Kudrin zastąpi na stanowisku premiera Dmitrija Miedwiediewa, którego pseudoreformatorski blask wyraźnie przygasł. 

Pytałem nieco z „przymrużeniem oka” o często stosowaną przez Rosjan retorykę modernizacji, ale teraz chciałbym spytać na poważnie - czy rosyjskie elity mają pomysł na rozwój kraju w związku z kryzysem obecnego modelu rozwojowego?  

To nie jest kwestia wyciągnięcia z kapelusza jednego czy drugiego polityka, który napisze program reform. Nie chodzi o pomysły, ale intencje. Elita rządząca różnych szczebli nie jest zainteresowana zmianą obecnego modelu, opartego na redystrybucji dochodów sektora energetycznego oraz związanej z nim renty korupcyjnej. Problem pogłębia głęboka centralizacja państwa, arbitralność władzy każdego szczebla – elity wywodzące się ze służb specjalnych mają obsesję kontroli procesów politycznych, społecznych i gospodarczych. Oba czynniki połączone ze sobą uniemożliwiają rozwój, utrwalają rolę Rosji jako wielkiej stacji benzynowej, w której w dodatku faktury krążą pod stołem. 

Kryzys w Rosji ma zatem charakter systemowy, a dekoniunktura na rynku ropy jedynie pogłębiła negatywne trendy. Warunkiem modernizacji gospodarczej Rosji jest – sprowadzając sprawę do jednego zdania – stworzenie fundamentów państwa prawa, na co elita rządząca nie pójdzie ze strachu przed utratą władzy i pieniędzy. Spodziewam się imitowania reform, doraźnych działań dyscyplinujących biurokrację, a w rezultacie wieloletniego dryfu Rosji – w zależności od ceny ropy naftowej – między recesją, a stagnacją.  

Skoro mówimy o ropie, recesji, stagnacji czuję, że powinniśmy wrócić do tematu sankcji. Jakie będą długofalowe skutki restrykcji zachodnich dla przemysłu naftowego Rosji? Czy jego rozwój zostanie zahamowany na lata?  

Sankcje są ważnym sygnałem determinacji politycznej Zachodu, ale ich znaczenie ekonomiczne jest odłożone w czasie i pośrednie – pogłębiają nieatrakcyjność inwestycyjną Rosji, potęgują negatywne trendy jak odpływ kapitału, zwiększają koszty jego pozyskiwania, wyczerpują rezerwy walutowe państwa. Pogarszają zatem ogólną kondycję rosyjskiej gospodarki, uderzają w interesy elity polityczno-biznesowej, ale są zbyt słabe, żeby w ciągu kilku miesięcy zachwiać poszczególnymi sektorami. Na przekór sankcjom i dekoniunkturze cenowej, wydobycie ropy naftowej w Rosji w ostatnich miesiącach rośnie. Sankcje kapitałowe i technologiczne, jeżeli zostaną utrzymane, opóźnią się prace na szelfie arktycznym, tam gdzie potrzebni są zachodni partnerzy ze specjalistycznym know-how i wielkimi pieniędzmi. Ale pamiętajmy, że Rosnieft planował realizację tych projektów w następnej dekadzie, a tymczasem w UE nie ma przekonania czy należy przedłużyć obowiązywanie sankcji choćby na drugą połowę obecnego roku. 

Nie ma zgody także w aspekcie budzącego kontrowersje projektu Nord Stream 2…

Tutaj sankcje specjalnie nie zaszkodziły, nie tylko w wymiarze biznesowym -Gazprom przecież nie jest objęty sankcjami-, ale również politycznym. Myślę, że szanse wybudowania gazociągu są bardzo duże. Poczekajmy na szczegółowy kosztorys, ale jeśli przyjęty zostanie podobny mechanizm finansowania projektowego jak przy Nord Stream 1, to 70% kosztów pokryte zostanie z kredytów, a 30% z wkładów własnych uczestników konsorcjum. Posiadający połowę udziałów Gazprom musiałby  wygospodarować zaledwie 1,5 mld euro środków własnych. Resztę pokryją zagraniczni uczestnicy konsorcjum – niemieckie E.ON i BASF, francuski ENGIE, brytyjsko-holenderski Shell, austriacki OMV, a może i dołączą Włosi. Główny problem to zatem nie pieniądze, ale kwestie natury prawnej.

Mówi Pan o trzecim pakiecie energetycznym UE, do którego odwołuje się większość polskich polityków?

Zasadnicza kwestia to gdzie zaczyna się rynek wewnętrzny UE? Czy transbałtycki rurociąg, który w swym końcowym odcinku będzie przechodził przez niemieckie wody terytorialne, może być wyłączony spod regulacji unijnego prawa energetycznego, w szczególności trzeciego pakietu energetycznego? Szef niemieckiego MSZ Frank-Walter Steinmeier przyznaje, że Niemcy chcą odgrywać de facto rolę pośrednika w rozmowach między konsorcjum a Komisją Europejską. To w rzeczywistości silne wsparcie, którego podstawą są interesy niemieckich firm, ale również wola Niemiec odgrywania roli zwornika europejskiego rynku gazu. Ale nawet jeżeli intencje strony niemieckiej są czysto ekonomiczne, to inwestycja nieść będzie konsekwencje również polityczne. Jest to sygnał fundamentalnie sprzeczny z logiką sankcji, nałożonych na Rosję po aneksji Krymu i wywołaniu wojny w Donbasie. Realizacja projektu wzmocni również Gazprom na europejskim rynku gazu ze szkodą dla części jego uczestników. 

Gazprom to co prawda jedna z najpotężniejszych rosyjskich „dywizji”, ale chciałbym zapytać także o klasyczne sprawy związane z wojskowością. Jak Pan ocenia podejmowane przez NATO działania w celu wzmocnienia zdolności obronnych w kontekście zagrożenia ze strony Rosji? Mam tu na myśli zwiększoną obecność na wschodniej flance NATO, ale też deklaracje podwyższenia wydatków obronnych.     

W ciągu ostatnich dwóch lat, po okresie koncentrowania się na działaniach ekspedycyjnych, państwa NATO uświadomiły sobie, że obrona zbiorowa Sojuszu wymaga wzmocnienia. Do świadomości elit zachodnich stopniowo przebija się również teza o konieczności większej obecności wojskowej na wschodniej flance. To dobrze. Od przyszłego roku w regionie będzie stale, choć na zasadach rotacyjnych, ćwiczyć brygada amerykańska. Mam nadzieję, że wielonarodową brygadę wystawią również europejscy członkowie NATO, z dużym udziałem Niemiec. Trend jest bezsprzecznie korzystny, choć wypracowywanie kompromisu idzie mozolnie.

Jednak zapewnienia zachodnich polityków, że obecność NATO na wschodniej flance musi być rotacyjna; strach przed przekształceniem jej w trwałą; debata czy bezpiecznie nazywać ją stałą -persistent zamiast permanent- są politycznie szkodliwe. Nic nie prowokuje Putina bardziej niż słabość. Obawy przed wzmacnianiem wschodniej flanki NATO zwiększają groźbę konfliktu. 

Skoro o konflikcie mowa… Jakie kroki powinny być podejmowane w celu zapewnienia bezpieczeństwa państwom bałtyckim? Czy należy wziąć pod uwagę dostawy broni dla sił zbrojnych Litwy, Łotwy czy Estonii, finansowane przez państwa NATO?   

Powinniśmy pamiętać, że Sowieci zrezygnowali z planów zajęcia Berlina Zachodniego nie z powodu potęgi tamtejszych garnizonów, ale ze strachu przed głębokim konfliktem z Amerykanami, w tym prawdopodobnym odwetem zbrojnym. Odstraszanie to nie tylko kategoria militarna, ale również – a może przede wszystkim – psychologiczna. Fundamentem odstraszania jest wola polityczna. Koncepcja wojskowa musi być zatem ściśle uzupełniona politycznie. Od reasekuracji, a więc polityki obliczonej na uspokajanie sojuszników -rzekomo przewrażliwionych-, powinniśmy przechodzić do odstraszania, a więc polityki, której adresatem ma być Rosja. Putin musi być przekonany, że w państwach bałtyckich niemożliwy jest konflikt peryferyjny małej intensywności.

Oczywiście przekaz polityczny, żeby był wiarygodny, musi być potwierdzony realnymi działaniami w sferze obronnej. Przekazanie Bałtom kilkunastu czołgów byłoby rzecz jasna zasadne, pod warunkiem, że nie stanowiłoby wymówki przed zaangażowaniem na innych polach. Każde wzmocnienie wschodniej flanki NATO jest pożądane, ale żadne pojedyncze działanie nie będzie wystarczające. Poza wzmocnieniem sił zbrojnych państw bałtyckich, potrzebna jest wysunięta obecność sojusznicza na wschodniej flance, ale też zdolność zapewnienia wzmocnienia –  począwszy od systemu planowania przez rozbudowę infrastruktury wojskowej i zaplecza logistycznego na miejscu (magazynowanie sprzętu wojskowego), aż po siły reagowania, również o wysokim stopniu gotowości bojowej.

Rosja to nie tylko groźba konfliktu konwencjonalnego w Europie, szczególnie w krajach bałtyckich, o których rozmawialiśmy przed chwilą. Niemniej groźnie wygląda rosnąca aktywność partii radykalnych w Europie Zachodniej, które są wspierane finansowo przez Moskwę?  Stąd moje pytanie - jakie jest najpoważniejsze zagrożenie dla transatlantyckiego systemu obrony?  

Sądzę, że podstawową intencją ewentualnych wrogich działań Rosji wobec państw bałtyckich nie byłaby trwała okupacja Rygi czy Tallina – jest znamienne, że Kreml nie zdecydował się na ponoszenie kosztów rozszerzenia ofensywy wojskowej przeciw Ukrainie poza część Donbasu, gdzie cieszył się wysoką sympatią społeczeństwa. Prawdziwym celem byłoby rozbicie Zachodu, obnażenie nieefektywności gwarancji sojuszniczych, zburzenie systemu bezpieczeństwa opartego o NATO i obecność Stanów Zjednoczonych w Europie, przekształcenie Europy Środkowej w szarą sferę bezpieczeństwa i stworzenie mechanizmu europejskiego „koncertu mocarstw” z istotną rolą Rosji. 

Realizacja tych celów środkami militarnymi niesie ze sobą olbrzymią nieprzewidywalność, a tym samym ogromne ryzyko polityczne dla Rosji i osobiście Putina. Tymczasem procesy, które zachodzą obecnie w Unii Europejskiej, mogą pozwolić osiągnąć co najmniej część powyższych celów bez jednego wystrzału. Po co wysyłać „zielone ludziki”, z wszelkimi towarzyszącymi temu negatywnymi konsekwencjami, skoro można wykorzystać Marine Le Pen we Francji, Geerta Wildersa w Holandii, niemiecką AfD czy austriacką FPÖ? Do tego dochodzi fenomen Donalda Trumpa w USA, referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, kolejne odsłony kryzysu strefy euro oraz fala migrantów i uchodźców, która podważa zaufanie między poszczególnymi państwami europejskimi oraz buduje w Europie Zachodniej mur nieufności między dotychczasowym establishmentem a społeczeństwami. Rosja jest silna słabością Europy.  

Rosja jest silna słabością Europy, ale także –szerzej- całego Zachodu. Dlatego chciałbym Pana spytać o to czy istnieje niebezpieczeństwo prowokacji ze strony rosyjskiej przed szczytem NATO - podobnych jak loty nad niszczycielem Donald Cook? Co Rosja chce w ten sposób uzyskać?  

Wobec pozytywnych dla Rosji tendencji w polityce europejskiej bardziej racjonalna mogłaby się wydawać „ofensywa miłości”, mająca na celu dezawuowanie obaw państw środkowoeuropejskich jako histerycznych i bezpodstawnych. Jednak Putin, jak już mówiliśmy, bardziej wierzy w skuteczność strachu. Prowokacyjne manewry na Bałtyku, naruszanie przestrzeni powietrznej państw bałtyckich i nordyckich to testowanie zdolności i gotowości obronnej NATO, ale przede wszystkim element presji psychologicznej. To próba narzucenia Zachodowi sposobu myślenia: „skoro Rosja tak nerwowo reaguje na amerykańską obecność na Bałtyku, to regiony położone bardziej na Wschód – państwa bałtyckie, nie mówiąc o Ukrainie czy Gruzji, tym bardziej stanowią strefę rosyjskich interesów”. Rosja gra na strachu przed konfrontacją, stara się pogłębić różnice w ramach Sojuszu, a tym samym podnieść koszty polityczne decyzji o wzmocnieniu wschodniej flanki. To utrwala negatywny obraz Rosji, co postrzegane jest na Kremlu jako wartość, a nie obciążenie.

Zobacz także: Saudyjska umowa Orlenu – regionalny „game changer”

Reklama

Komentarze

    Reklama