Reklama

Ropa

Zapaść na rynkach, wojna cenowa, miliardowe straty, czyli rok naftowej apokalipsy [KOMENTARZ]

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

Rok 2020 przejdzie do historii z wielu powodów. Bezprecedensowy w życiu wielu z nas, okazał się szczególnie niszczący dla gospodarki. To, co zrobił z rynkiem ropy naftowej, nadaje się na niezły thriller lub nawet horror.

Rynek reagował już na wieści o koronawirusie w styczniu. Wirus wówczas już szalał w Chinach i ściągnął ceny czarnego złota z blisko 60 dolarów za baryłkę WTI do poziomów 52-53 dolary. Wówczas traderzy bazowali na doświadczeniach z 2003 roku i epidemii SARS. Wtedy udział wewnętrznej konsumpcji Chin obniżył się o 12%, a przecież dziś gospodarka Państwa Środka ma o wiele większy wpływ na światowy obieg ekonomiczny niż na początku stulecia.

Gdy stało się jasne, że za moment będziemy mieli do czynienia z globalną epidemią, OPEC+ usiadł do stołu, aby omówić plan działania. Spodziewanym i logicznym efektem rozmów kartelu miało być cięcie produkcji, odgórna regulacja podaży, metoda praktykowana przez grupę od dekad.

Tym razem jednak zamiast porozumienia i czekania na rozwój sytuacji, nastąpiło sprzężenie zwrotne dwóch negatywnych dla poziomu cen wydarzeń. Po pierwsze – koronawirus już opanowywał kolejne państwa co naturalnie obniżało popyt, a po drugie – zamiast dostosowania podaży do popytu dwaj najwięksi gracze w OPEC+, czyli Rosja i Arabia Saudyjska postanowiły… wziąć się za łby.

Reklama

Reklama

Wojna cenowa

Arabia Saudyjska 6 marca podała mediom, że zamierza zalać rynek tanią ropą po niepowodzeniu negocjacji w ramach OPEC+. Dziś trudno rozstrzygnąć kto był inicjatorem wojny cenowej, krótko mówiąc – „kto zaczął”.

Jej efekty są ważniejsze. W poniedziałek, 8 marca cena ropy spadła o 30% notując rekordowy dzienny skok w przepaść od blisko 30 lat.

Kolejne deklaracje o zwiększeniu wolumenu sprzedaży zarówno Moskwy, jak i Rijadu, przysparzały trejderów i całą branżę o palpitację serca.

Rijad próbował zdobywać nowe rynki, głównie obsługiwane przez Rosję – europejskie i azjatyckie. Pewne sukcesy Królestwo nawet osiągnęło, jednak po krótkim czasie stało się jasne, że ta gra będzie wyniszczająca dla wszystkich.

Ceny (dla uproszczenia – najpopularniejszej baryłki WTI) dalej nurkowały, spadając kolejno do 20 dolarów, do 15, aż wzbiły się z powrotem na poziom ok. 20 z powodu historycznego porozumienia, które wykuwało się w drugim i trzecim tygodniu kwietnia. Za ewidentną namową i wpływem prezydenta USA Donalda Trumpa, który widział jak wykrwawia się jego rodzimy, pięknie rozwijający się w ostatniej dekadzie przemysł łupkowy, rozpoczęły się negocjacje w sprawie naftowego "new deal".

Od początku było to zresztą oczywiste. I tak zadłużone i liczące na zyski w długim okresie koncerny łupkowe, które mozolnie wyrabiały sobie pozycję i walczyły o osiągnięcie rentowności, nie były w łatwej sytuacji przed koronawirusem. Przy cenach poniżej 30 dolarów, żadną miarą wydobycie ropy z łupków, które, przypomnijmy, jest znacznie droższe niż wydobycie tradycyjne, nie miało prawa się opłacać.

Kraje OPEC+ długo zwlekały i negocjowały. Z porozumienia wyłamał się Meksyk, ale ostatecznie OPEC+ zdecydował, że zmniejszy produkcję o 10 milionów baryłek dziennie.  Ostatecznie Meksyk nie zgodził się na swoją pulę 300 tys. baryłek, ale zmniejszenie produkcji o 9,7 mln baryłek i tak jest rekordowe.

Porozumienie powinno teoretycznie co najmniej powstrzymać dalsze spadki, a nawet spowodować odbicie cen surowca.

Ujemne ceny

Jednak bezpośrednio po ogłoszeniu cięć stało się coś zupełnie odwrotnego i jednocześnie bezprecedensowego. Ceny baryłki WTI spadły bowiem… poniżej zera. I to do -37 dolarów! Tak rynek zareagował na wieść o wyczerpywaniu się przestrzeni zapasowej w Stanach Zjednoczonych i o kilku transakcjach spotowych, gdzie producenci faktycznie płacili kupującym za odbiór towaru.

Ropę można przechowywać po prostu w baryłkach, np. na przystosowanych do tego tankerach. Można także magazynować ropę w dużych zbiornikach na lądzie. Istnieje wiele firm specjalizujących się w składowaniu surowca. Z ich usług korzystali nabywcy, wśród nich handlarze, przez ostatnie miesiące. Jednak największe przedsiębiorstwa tj. Royal-Vopak NV przestrzegały już w kwietniu, że światowa przestrzeń magazynowa jest bliska wyczerpania.

Ujemne ceny były anomalią, jakich obserwowaliśmy wiele w mijającym roku. Ta sytuacja trwała zaledwie kilkanaście godzin. Nowa umowa OPEC+ oraz stopniowe otwieranie gospodarek sprawiły, że ceny zaczęły powoli, mozolnie, ale konsekwentnie piąć się w górę.

Właściwie do połowy listopada walczyły one z progiem 40 dolarów, aż w końcu w drugiej jego połowie, także pod wpływem wieści o szczepionce Pfizera, a następnie Moderny, zaczęły marsz ku 45 dolarom. We wtorek 15 grudnia osiągnęły najwyższy poziom od początku pandemii, czyli ponad 47 dolarów, przy czym baryłka Brent przekroczyła już 50.

Pomimo pewnego podziału wśród analityków, elekcja Joe Bidena na prezydenta USA miała pozytywny wpływ na ceny ropy. Z jednej strony zakładano, że Biden lepiej poradzi sobie z opanowaniem sytuacji epidemicznej od Donalda Trumpa, z drugiej zaś obawiano się, że Demokrata zniesie sankcje na Iran, co mogłoby wprowadzić prawie 2 mln dodatkowych baryłek dziennie na rynek. Dodatkowo Biden w swoim programie zawarł znacznie bardziej restrykcyjne zasady co do wydawania pozwoleń na odwierty oraz wynajmowania federalnych ziem pod nie.

Mimo to inwestorzy zareagowali raczej optymistycznie na jego wybór na następnego gospodarza Białego Domu.

Rzeź gigantów

Ceny ropy to jedna rzecz. Katastrofa dotknęła też koncerny naftowe. Takiego roku nie zanotowały one nigdy. Giganci, którzy mogą pochwalić się działalnością niemal w każdym zakątku globu, są dziś niemal bezradni. W najgorszym okresie, pod koniec października, krew lała się strumieniami. ExxonMobil, swego czasu najwięcej warta firma na świecie, w 2020 roku straciła aż 52% wartości. Doskonale znany w Polsce i również operujący globalnie Shell spadł aż o 60% pod kątem kapitalizacji rynkowej. Niewiele lepiej radzi sobie British Petroleum (BP), które zanotowało spadek rzędu 58%. Włoski gigant Eni (-55%), węgierski MOL (-47%), francuski Total (-45%), izraelski Delek (-68%), amerykańskie Marathon (-52%) i Valero (- 57%), hiszpański Repsol (-59%) oraz kanadyjski Imperial Oil (- 50%) również nie są wyjątkami. I choć w połowie grudnia część z tych koncernów się odbiła, sytuacja wciąż jest daleka od tej sprzed pandemii.

Przez rynek przeszła również fala cięć w inwestycjach. Saudi Aramco zmniejszyło poziom finansowania inwestycji aż o 27 miliardów dolarów. ExxonMobil z kolei o 23% ograniczył wydatki w tej sferze. Shell, który po raz pierwszy od II wojny światowej nie wypłacił dywidendy udziałowcom, obniżył inwestycje o 20 miliardów dolarów. Chevron o 16 mld, Total o 15 mld, BP o 12 mld, a Petrobras i Equinor o 8 mld.

I trudno się dziwić obniżeniu CAPEX-ów, bo jeśli chodzi o  wyniki finansowe już w pierwszym kwartale br. 12 największych koncernów na świecie (ExxonMobil, Chevron, ConocoPhillips, Halliburton, Schlumberger, Baker Hughes, Shell, BP, Total, Eni, Equinor i Rosnieft) zanotowało łączną stratę na poziomie 20,6 mld dolarów. Dla porównania – w analogicznym okresie rok wcześniej łączny zysk tychże dwunastu spółek wynosił 23,4 mld dolarów.

Dla niektórych były to historycznie niechlubne wyniki – np. ExxonMobil po raz pierwszy zanotował stratę od fuzji Exona z Mobilem w 1999 roku. Choć nie była to strata tak dotkliwa (610 mln dol.), jak choćby w przypadku Baker Hughes, które zanotowało aż 10,21 mld dol. deficytu.

Pomiędzy tymi granicznymi stratami znalazły się – Rosnieft (2,1 mld dol. na minusie), ConocoPhillips (1,7 mld dol.), BP (4,36 mld dol.), Halliburton (1,02 mld dol.), Equinor (1,33 mld dol.), Eni (3,41 mld dol.) oraz Schlumberger (7,4 dol.). Najniższą stratę zanotował Shell - 24 mln dol.

Są w tym gronie oczywiście rodzynki, które mogą pierwszy kwartał oznaczyć na zielono. Chevron w pierwszym kwartale zanotował zysk rzędu 3,6 mld dol. Jednak firma mająca swoje korzenie jeszcze w imperium Johna D. Rockefellera dokonała sprzedaży aktywów w tym okresie. Total zarobił 34 miliony dolarów, z tym że w Q1 2019 zysk był prawie stukrotnie większy (3,11 mld dol.).

Co dalej?

Co przyniesie przyszłość? To mogą powiedzieć jedynie profesjonalni wróżbici, zdaje się, że wielu z nich znajduje zatrudnienie w rozmaitych departamentach analitycznych banków i instytucji finansowych. Jeszcze w pierwszym kwartale wielu przewidywało, że w czwartym wszystko wróci do normy. I jasne, na podstawie historycznych danych można prorokować, czasem nawet trafnie, przyszłość. Jednak jesteśmy w sytuacji bezprecedensowej po II wojnie światowej, nie da się jej porównać do żadnej innej w nowoczesnej historii.

Nie wiemy, kiedy koronawirus ostatecznie ustąpi, nie wiem jaki długoterminowy wpływ będzie mieć na popyt na paliwa (z jednej strony mniejsza mobilność przez pracę zdalną, z drugiej wzrost zakupu aut z powodu obawy przed komunikacją miejską). Jednak właśnie powrót do normalności najprawdopodobniej ustabilizowałby rynek i pomógłby podnieść się branży.

Reklama
Reklama

Komentarze