USA, Kanada i ropa naftowa. Co zrobi Donald Trump?
Skandaliczne postępowanie Donalda Trumpa wobec wielu sojuszników rozbudziło obawy o stabilność amerykańskiej polityki zagranicznej, w tym jej energetycznego komponentu. Obawy tym większe, że ma on wyjątkowe upodobanie do ignorowania nawet najbardziej podstawowych faktów, co czyni go całkowicie nieprzewidywalnym - a zatem i niebezpiecznym. Niestety, nie tylko dla przeciwników. Dotkliwie przekonał się o tym bodaj najważniejszy partner energetyczny USA, czyli Kanada.
Dziś Stany Zjednoczone są niekwestionowanym potentatem na globalnym rynku ropy. W 2023 r. średnie dzienne wydobycie ropy osiągnęło rekordowy pułap 12,9 milionów baryłek, a w 2024 r. wynik ten został poprawiony o 2% – U.S. Energy Information Administration podaje, że produkcja wyniosła 13,2 mln b/d. Na horyzoncie pojawiają się już prognozy 13,6-14,1 mln b/d. Proszę zwrócić uwagę, że do przekroczenia psychologicznej granicy 13 milionów baryłek doszło nie za czasów Donalda Trumpa, ale jego poprzednika. I raczej nie jest to przypadek, bo eksperci wskazują, że wbrew zielonemu PR-owi zezwolenia na wiercenie w czasie rządów Joe Bidena były wydawane szybciej niż za pierwszej kadencji DJT.
XX wiek
Dobre zrozumienie relacji energetycznych USA i Kanady wymaga, byśmy na chwilę zapomnieli o tym, co napisałem wyżej i cofnęli się do początku lat 70. Amerykanie byli wtedy u szczytu swojej naftowej potęgi. W październiku 1970 roku po raz pierwszy w historii ich wydobycie przekroczyło poziom 10 mln b/d. To samo w sobie było pewnym wyczynem, ale proszę sobie wyobrazić, że ten moment poprzedziło pięćdziesiąt (!) lat systematycznego wzrostu – licząc od stycznia 1920 r. i ówczesnego nieco ponad miliona baryłek dziennie.
Pewnie żadna z osób otwierających wówczas szampana nie przypuszczała, że dziesięć lat później produkcja ropy będzie mniejsza o 15% (ok. 8,5 mln b/d), a w kolejnych dekadach będzie już tylko gorzej. Smutnym zwieńczeniem tego prawie czterdziestoletniego zjazdu jest wrzesień 2008 r., gdy wydobycie wynosi niespełna 4 mln b/d, czyli o 60% mniej niż w szczytowym momencie. W tym samym okresie, tj. 1970-2008, liczba mieszkańców USA wzrosła o 100 milionów, a zarejestrowanych pojazdów o… 140 mln.
Mamy zatem do czynienia z bardzo istotnym spadkiem po stronie podaży i równoczesnym, także bardzo solidnym, wzmocnieniem bodźców popytowych. Mówiąc po ludzku – wydobycie uległo zmniejszeniu, a czymś trzeba było napędzać te wszystkie samochody. I tutaj, cała na biało-czerwono (choć wiele lat później) wkracza Kanada, ale droga do dzisiejszej zażyłości wcale nie była prosta. W roku 1973 Kanadyjczycy sprzedawali do USA milion baryłek ropy dziennie i jeszcze przez dłuższy czas wolumeny wyłącznie… spadały, by osiągnąć w końcu dno – 164 tys. b/d w 1981 r.
Pułap miliona został osiągnięty ponownie dopiero czternaście lat później – w 1995. Rok 2024 to już zupełnie inna rzeczywistość, bo zamknął się wynikiem na poziomie ok. 4 mln b/d, co przełożyło się na zawrotne 62% udziału w imporcie ropy ogółem. Dla porównania łączne dostawy z Meksyku, Arabii Saudyjskiej i Wenezueli to zaledwie 14 % wg. EIA. Uzależnienie jest jednak obustronne, bo przytłaczająca większość eksportu kanadyjskiego surowca lokowana jest właśnie u południowego sąsiada, mówi się tutaj nawet o 98% całości. To odróżnia Kanadę od pozostałych liderów branży wydobywczej, którzy na ogół mają bardziej zdywersyfikowany portfel odbiorców. Sytuacja ta ulega stopniowej zmianie, między innymi za sprawą rurociągu Trans Mountain Expansion, oddanego do użytku w ubiegłym roku. Ma on przepustowość 590 tys. b/d, czyli dwukrotnie więcej niż chronologicznie pierwszy element tego systemu przesyłowego tj. Trans Mountain o przepustowości 300 tys. b/d. Łącznie umożliwiają one transport do wybrzeża Pacyfiku blisko 900 tys. b/d.
Piaski roponośne i łupki
Przyznacie Państwo, że to poważne liczby, a codzienny eksport kilku milionów baryłek nie jest rzeczą bagatelną. Gdybyśmy jednak przeprowadzili uliczną sondę i poprosili przypadkowe osoby o wskazanie 3-4 krajów wydobywających ropę naftową, to stawiam konia z rzędem, że o Kanadzie wspomniałoby niewielu uczestników. A tymczasem, dzięki piaskom roponośnym, należy ona do prymusów w tym towarzystwie.
Kanadyjczycy zawdzięczają swój sukces eksploatacji nieprzebranych zasobów zamkniętych w piaskach roponośnych, zlokalizowanych głównie w prowincji Alberta. Kluczowa była tu pierwsza dekada lat dwutysięcznych, rozwój technologiczny i strategiczna mądrość klasy politycznej. „Game changerem” okazało się rozwiązanie skryte pod tajemniczym akronimem SAGD, czyli steam-assisted gravity drainage. Polega ono na wierceniu dwóch równoległych otworów – górnym wtłacza się parę pod wysokim ciśnieniem, a jej zadaniem jest podgrzanie i rozrzedzenie bitumu (w uproszczeniu – bardzo gęstej, lepkiej ropy), żeby umożliwić jego przepływ. I pewnie już domyśliliście się Państwo, że właśnie temuż przepływowi surowca służy drugi, dolny, otwór.
Myślę, że to dobry moment na śródtekstowe podsumowanie. Oto mamy więc przed sobą dwóch naftowych przegrywów, którzy na początku lat dwutysięcznych wrócili do gry i to z przytupem. Kanadyjczycy – dzięki piaskom roponośnym, zaś Amerykanie – dzięki łupkom. I co ciekawe – nie napędziło to ich rywalizacji, ale raczej popchnęło do intensyfikacji współpracy. Dlaczego?
Symbioza USA i Kanady
Odpowiedź jest, rzecz jasna, złożona, ale w gruncie rzeczy sprowadza się do tego, że sektory naftowe obydwu krajów są wobec siebie komplementarne. W jakimś sensie Kanada i USA przypominają Coca-Colę i Pepsi, ale nie śmiem nawet myśleć o rozwijaniu tego wątku, więc zainteresowanych zachęcam do działania na własną rękę, a ja wracam do meritum. Kluczem do zrozumienia energetycznych relacji między północnoamerykańskimi sąsiadami jest dostrzeżenie różnicy w wydobywanej przez nich ropie. Kanadyjska – jest ciężka i kwaśna, zaś amerykańska – lekka i słodka.
Lata zapaści sektora naftowego w USA doprowadziły do sytuacji, w której wiele tamtejszych firm zainwestowało dziesiątki miliardy dolarów w dostosowanie swoich rafinerii do przetwarzania surowca z Kanady. Na ogół oznacza to równoczesny brak zdolności do przerobu amerykańskiej ropy łupkowej, która trafia na eksport i pozwala budować zarówno ekonomiczne, jak i polityczne wpływy. Zmiana tego stanu rzeczy, nawet jeśli możliwa, wiązałaby się z potrzebą znacznych nakładów – nie tylko finansowych.
Canadian Energy Centre stawia sprawę jasno: „Stany Zjednoczone są obecnie największym producentem ropy naftowej na świecie, ale ich zależność od importu z Kanady nigdy nie była wyższa”. Rysuje się nam zatem obraz relacji, która dalece wykracza poza standardowy model klient-dostawca i ma charakter głębokiej, strukturalnej więzi. I w tym kontekście groźby Donalda Trumpa należy odbierać jako podważanie zaufania, uderzające w fundament tej gospodarczej symbiozy. Konsekwencje mogą być długofalowe i kosztowne, bo choć USA wydobywają ponad dwukrotnie więcej ropy i mają lepiej rozwinięty system sprzedaży, to Kanadyjczycy też mają się czym pochwalić. Choć nie zawsze tak było.
Więcej ostrożności
Po gwałtownym spadku cen ropy w latach 2014–2015 międzynarodowe koncerny, takie jak choćby BP, Chevron czy Total, zdecydowały się wycofać z kanadyjskich piasków roponośnych, uznając je wówczas za jedne z najdroższych i najmniej rentownych projektów na świecie. Kapitał skierowano w stronę tańszych (przynajmniej jeśli chodzi o CAPEX) źródeł surowca. Chodzi tu głównie o amerykańskie łupki, które oferowały krótszy czas wiercenia i potencjalnie szybszy zwrot z inwestycji. Sytuacja ta zmieniła się jednak w kolejnych latach. Dzięki wdrożeniu nowych technologii (m.in. wspomnianego wyżej SAGD) oraz konsekwentnym działaniom na rzecz redukcji kosztów, kanadyjski przemysł naftowy znacząco poprawił swoją konkurencyjność. Według kilkunastu źródeł branżowych i analizy Reutersa obecnie należy on do grupy najtańszych producentów ropy na świecie.
Z analiz Banku Rezerwy Federalnej w Dallas wynika, że próg rentowności dla amerykańskiej ropy z łupków wynosi około 65 dolarów (w latach 2017-2019 było to 50-52 dol.). Tymczasem na północy kontynentu, według analiz najstarszego banku w Kanadzie, na które powołuje się m.in. Reuters, próg ten usytuowany jest w okolicach 43,10–40,85 dol. za baryłkę. To efekt obniżenia kosztów całkowitych o około 10 dol. w ciągu siedmiu lat względem poziomu z lat 2017–2019, gdy średni poziom rentowności wynosił 51,80 dol.
Co wynika z tych różnic? Bardzo wymierne konsekwencje. Podczas gdy amerykańscy producenci ropy z łupków, w obliczu tegorocznego spadku cen, ograniczają liczbę platform wiertniczych, tną nakłady inwestycyjne i redukują zatrudnienie, kanadyjskie spółki działające w sektorze piasków roponośnych utrzymują dotychczasowe plany produkcyjne i budżetowe, nie wprowadzając w nich praktycznie żadnych istotnych korekt.
Czytaj też
Jeśli Donald Trump zamierza nadal prowadzić twardą grę wobec Kanady, powinien dobrze przemyśleć swoje ruchy. Północny sąsiad jest słabszym partnerem, ale dysponuje zdrowym, efektywnym kosztowo i stabilnym sektorem wydobywczym, który – w odróżnieniu od amerykańskich łupków – potrafi zachować konkurencyjność nawet przy niskich cenach surowca. Ignorowanie tego faktu w imię politycznej hucpy może okazać się kosztownym błędem.
