Analizy i komentarze
Przeklęci ropą naftową. Oto upadłe „petro states”, kiedyś imperia, dziś wraki
Czy ropa naftowa może przynieść luksus, dobrobyt i bogactwo? Tak - ale może też stać się przekleństwem. Oto historia upadłych „petro states”.
Szalony dwudziesty wiek sprawił, że w naszą zbiorową podświadomość wdrukowane zostały pewne schematy myślowe dotyczące sektora energetycznego. Na ogół ułatwiają nam one zrozumienie coraz bardziej skomplikowanego świata, ale zdarza się, że z czasem przestają spełniać swoją rolę, bo zestaw skojarzeń staje się (częściowo lub w większym stopniu) nieaktualny. Od dziesięcioleci ropa naftowa postrzegana była jako klucz do osiągania bajecznych zysków oraz idących w ślad za nimi dobrobytu i władzy. Ci, którzy nie zachłysnęli się surowcową obfitością i mądrze wykorzystali czas prorsperity stanęli u progu wielkiego sukcesu. Jednak ta opowieść nie zawsze ma szczęśliwe zakończenie. Chciałbym skierować dziś Państwa uwagę na kilka krajów, dla których „czarne złoto” okazało się przekleństwem.
Był czas, gdy odkrycie złóż ropy traktowano jak bilet wstępu na światowe salony. Elity wielu krajów przypisywały jej moc, którą dzisiaj określiłbym mianem magicznej. Objawiała się ona w przekonaniu, że „czarne złoto” jest lekarstwem na wszelkie gospodarcze problemy. Czarodziejską substancją, dzięki której dolary płyną szerokim strumieniem i nie trzeba zawracać sobie głowy takimi bzdurami jak na przykład reformy.
Historie upadłych „petro states” bywają zupełnie nieprawdopodobne, a przy tym bardzo smutne w swoim ludzkim wymiarze. Trzeba pamiętać, że na każdą z nich składają siębowiem nie tylko wskaźniki gospodarcze, nazwiska przywódców czy widowiskowe przewroty. Gdzieś w tle, jakkolwiek banalnie by to nie zabrzmiało, są obywatele tych państw, którzy muszą mierzyć się z konsekwencjami „naftowego haju”, niekompetencji oraz pospolitej głupoty. Oczywiście nie sposób opisać wszystkich takich przypadków, dlatego wilczym prawem autora pozwolę sobie dokonać zupełnie nieobiektywnej selekcji i opisać tylko te, które z różnych powodów wydały mi się interesujące.
Trudno byłoby zacząć takie zestawienie od innego kraju niż ojczyzna Simóna Bolívara. Wenezuela posiada wszak największe złoża ropy na świecie, szacowane na ponad 300 miliardów baryłek. To znacznie więcej niż w swoim władaniu mają uchodzący za naftowych krezusów mieszkańcy Zatoki Perskiej. Co ciekawe, w latach naftowego Eldorado Wenezuela nazywana była podobno „Arabią Saudyjską Ameryki Łacińskiej”. Wysokie przychody z eksportu ropy pozwalały finansować rozwój miast, inwestycje w infrastrukturę, szkolnictwo, socjal czy opiekę zdrowotną. Czerpiące ogromne zyski państwo, stało się w regionie symbolem dobrobytu i stabilizacji. Niestety, krótkowzroczni politycy oraz wszechobecna korupcja sprawiły, że większość tych środków poszła na zmarnowanie. Nie rozwinięto innych gałęzi gospodarki, co doprowadziło do jej ekstremalnego uzależnienia od notowań surowca. A te, jak doskonale wiemy, bywają różne. Do tego jeszcze wrócimy.
Swoje mroczne piętno na przeszłości (i przyszłości) Wenezueli odcisnęła także myśl socjalistyczna. W styczniu 1976 roku, na gruzach nacjonalizowanego przemysłu naftowego, powstała spółka PDVSA, która miała zapewnić wenezuelskiemu rządowi większą kontrolę nad sektorem, a w zamyśle także jeszcze większe zyski. Co mogło pójść nie tak? To pytanie natury retorycznej, choć upadek nie nastąpił od razu. Proces transformacji narodowej perły, porównywanej ongiś do takich potentatów jak ExxonMobil czy SaudiAramco, w naftowego karła, trwał latami. Ogromną rolę w degradacji pozycji PDVSA odegrał Hugo Chavez, którego nie można pominąć w opowieści o upadku Wenezueli, ponieważ jego rola była w tym procesie niepoślednia.
Chávez zaczął nieźle, bo rozprawiając przy tym z pasją o walce z amerykańskim imperializmem, podjął aktywne działania na rzecz odwrócenia niekorzystnych dla jego kraju tendencji na rynku ropy. Mocno zaangażował się w ożywianie OPEC oraz jego prace na rzecz podniesienia cen surowca. Z oczekiwanymi efektami tych manewrów związane były w pośrednio posunięcia prezydenta na krajowym podwórku.
W 2000 r., po lipcowych wyborach, przyjęto ustawę zwaną Ley Habilitante. Korzystając z nadanych przez nią uprawnień w listopadzie 2001 prezydent wydał 49 dekretów mających na celu m.in. uwłaszczenie wenezuelskiej biedoty, zwiększenie produkcji rolnej, ochronę rybaków, czy wreszcie zwiększenie wpływów z sektora naftowego. Ustawa o węglowodorach, która weszła w życie w styczniu 2002 podniosła podatki płacone przez międzynarodowe firmy z 16,6% do 30%. Podjęto również działania zmierzające do zwiększania kontroli państwa nad całym sektorem wydobywczym, w tym PDVSA. Odwrócono tym samym trend, który rysował się m.in. w czasach Rafaela Caldery, dopuszczającego częściową prywatyzację sektora.
Historycy dość zgodnie wskazują, że momentem przełomowym, w którym nastąpiła niespotykana wcześniej mobilizacja przeciwników El Comandante, było zwolnienie kadry zarządzającej PDVSA. Spółka, nie zapominajmy, należała wówczas jeszcze do światowej czołówki. Celem było jej całkowite podporządkowanie prezydenckiej administracji oraz wykorzystanie do finansowania rewolucji boliwariańskiej. Nie obyło się jednak bez ofiar i potężnego wstrząsu, który nieomal pozbawił Cháveza urzędu. To jednak zdecydowanie zbyt fascynująca opowieść, by snuć ją niejako przy okazji, więc zachęcam Państwa do eksploracji na własną rękę.
Od momentu objęcia władzy przez Cháveza do roku 2012 produkcja ropy naftowej przez PDVSA spadła o blisko 25%. Od 2008 do 2012 zadłużenie wobec banków wzrosło dziesięciokrotnie - do astronomicznego poziomu 32,5 mld dolarów. W 2013 osiągnęło pułap 39,2 mld dolarów. Większość dochodów firmy była przeznaczana na realizację kosztownych programów socjalnych, mieszkaniowych, czy nawet zbrojeniowych. Normą stały się sytuacje, kiedy wydatki na cele polityczne przewyższały CAPEX związany z core businessem. Dla przykładu, firma przeznaczyła 17,9 mld dolarów na projekty inwestycyjne w sektorze oil&gas oraz 30,1 mld dolarów na projekty rządowe, w tym zakup rosyjskich myśliwców. Znakomitym dopełnieniem tego obrazu jest fakt, że w owym czasie prawie 15% pracowników PDVSA było zatrudnionych w podmiotach niezwiązanych z sektorem energii - obsługując np. misje boliwariańskie.
Niech puentą i zarazem klamrą spinającą tę część tekstu będą słowa samego El Presidente, który na krótko przed rozpoczęciem tzw. strajku naftowego w 2002 zapowiadał: „Wenezuela będzie pływać w tych samych morzach szczęścia, co Kuba”. I to mu się niestety udało.
Drugi przypadek na naszej liście też jest spektakularny. Nie może być jednak inaczej, gdy mówimy o najludniejszym państwie na kontynencie afrykańskim. Nigerię zamieszkuje (wg. danych Banku Światowego z 2023 roku) ponad 223 miliony osób. W połowie XX. wieku wydawało się, że kraj ten stoi u progu dziejowej szansy – zyski z eksportu ropy naftowej miały stać się fundamentem transformacji infrastrukturalnej, społecznej oraz technologicznej. Rzeczywistość okazała się jednak brutalna, choć niekoniecznie zaskakująca. Od lat 70. dochody wynikające z handlu ropą zdominowały nigeryjski budżet prowadząc do zjawiska, które badacze określają mianem „choroby holenderskiej”. To gospodarcze zacofanie wynikające z eksploatacji złóż węglowodorów. Przez kolejne dekady dochody z ropy zamiast przyczyniać się do rozwoju ekonomicznego oraz budować podwaliny silnego, zdywersyfikowanego państwa, zasilały kieszenie skorumpowanych elit. Szeroko opisywały tę kwestię m.in. organizacje zajmujące się ochroną praw człowieka. Charakterystycznym zjawiskiem stały się wahania wydobycia wynikające z kradzieży, niszczenia rurociągów, starzejącej się infrastruktury oraz tym podobnych zjawisk.
Udokumentowane złoża ropy w Nigerii szacowane są na ok. 37 miliardów baryłek. Znacznie mniej niż w Wenezueli, ale równocześnie kilkukrotnie więcej niż do dyspozycji ma Europa. Mimo tego ogromnego potencjału kraj ten nie jest w stanie zapewnić wszystkim swoim obywatelom dostępu do wody pitnej czy energii elektrycznej (nie wspominając o takich luksusach jak przyzwoite drogi, znośna służba zdrowia czy powszechna edukacja. Według różnych danych analfabetami w Nigerii jest 40-50% społeczeństwa. Niestety nierówności społeczne, szczególnie widoczne między północą a południem, pogłębiają się i potęgują napięcia etniczne oraz religijne. Czy bez ropy byłoby inaczej? Pewnie nie, ale poczucie zmarnowanych szans jest tutaj wyjątkowo dojmujące.
Trzeci, ostatni, kraj na naszej liście to Libia. Według oficjalnych danych jej rezerwy ropy to około 36 mld baryłek, ale władze w Trypolisie stoją na stanowisku, że może być jej nawet kilkukrotnie więcej. W czasach Kaddafiego dochody z eksportu ropy naftowej stanowiły fundament politycznej stabilizacji oraz względnego (a właściwie: pozornego) dobrobytu. Finansowano z nich rozbuchane programy socjalne, infrastrukturalne i właściwie wszystko czego zażyczył sobie dyktator. Cel był jeden – utrwalanie jego władzy. I przez ponad 40 lat udawało się go realizować, aż przyszedł rok 2011. Po upadku Kaddafiego Libia stanęła przed szansą nie tylko na demokratyzację, ale i wypracowanie mechanizmów prowadzących do racjonalnego wykorzystywania potencjału surowcowego, a przede wszystkim umożliwienia udziału w zyskach szerokim warstwom społeczeństwa. Niestety, szybko kraj pogrążył się wwewnętrznych konfliktach, co w obliczu braku silnych instytucji (także tych strzegących prawa i porządku) doprowadziło do sytuacji, w której złoża ropy i rafinerie stały się przedmiotem walk.
W efekcie zarówno wydobycie, jak i eksport ropu były od 2021 wielokrotnie przerywane przez różnego rodzaju ataki, blokady czy sabotaże. Całkiem niedawno, bo w końcówce sierpnia 2024 Reuters donosił, że produkcja ropy w Libii spadła o połowę (czyli ok. 700 000 b/d) głównie z powodu sporu o funkcjonowanie banku centralnego. Po trzech dniach straty wyceniano na ponad 120 milionów dolarów. Takie sytuacje w oczywisty sposób wpływa nazainteresowanie zagranicznych inwestorów, a więc także dostęp do technologii pozwalających na modernizację infrastruktury wydobywczo-przesyłowej. A ta jest w coraz gorszym stanie i koło się domyka.
Mimo to, przychody z eksportu ropy naftowej i gazu stanowią znaczną część gospodarki Libii, stanowiąc szacunkowo 97% całkowitych dochodów i około 93% całkowitej wartości eksportu w 2023 r. Międzynarodowa Agencja Energii (z której pochodzą w/w dane) szacuje, że całkowite przychody netto Libii z eksportu ropy wyniosły w 2023 roku 30 miliardów dolarów. W raportowanym okresie Libia była siódmym co do wielkości producentem ropy naftowej w OPEC i trzecim co do wielkości producentem produktów ropopochodnych w Afryce.
Przykład Libii (ale myślę, że można rozciągnąć go także na pozostałe, upadłe petro states czy Rosję) pokazuje w znakomity sposób, że sama obecność bogactw naturalnych nie gwarantuje jeszcze pomyślności, rozwoju społecznego i zbudowania silnych struktur gospodarczych. Zdarza się (i to często), że gdy brakuje sprawczego państwa, stabilnych instytucji i kultury prawa, to zasoby naturalne zamiast przyspieszać postępowanie po drabinie cywilizacyjnej, wywołują tylko większy chaos i osuwanie się po jej szczeblach.