Reklama

Analizy i komentarze

„Niby człowiek wiedział, ale się łudził”. Kolejne grzechy sektora oil&gas wychodzą na jaw

Autor. elements.envato.com

Pewnie znane jest Państwu powiedzenie, że nie kopie się leżącego. Intencja stojąca za tymi słowami jest niewątpliwie szlachetna, zaś krzywdzenie bezbronnych – nikczemne. Dlaczego o tym piszę? Branża wydobywcza, mówiąc delikatnie, nie cieszy się w ostatnich latach nadmiernie dobrą prasą – wiele rozmawiamy o jej negatywnym wpływie na środowisko, o kosztach ekonomicznych i społecznych czy wreszcie naglącej potrzebie redukcji emisji. Sektor oil&gas jest dziś w defensywie (co najmniej wizerunkowej) i spełnia prawie wszystkie przesłanki, by móc wcielić się w rolę przysłowiowego „leżącego”. Wiemy jednak, że „prawie robi wielką różnicę”.

Agencja Reutersa informowała na początku sierpnia o wynikach badań, które wprawiły mnie w pewne zakłopotanie. Choć nie wiem czy to najwłaściwsze określenie. Kojarzycie Państwo memy z nosaczem sundajskim oraz napisem: „Niby człowiek wiedział, ale się łudził”? To był mniej więcej taki właśnie stan ducha. Przemysł oil&gas bez wątpienia przyspieszył naszą wspinaczkę po drabinie cywilizacyjnej, to oczywistość, której zaprzeczałby jedynie głupiec. Jasnym jest również, że ma to swoją wymierną cenę, którą płacą wespół klimat i środowisko. Kłopot polega jednak na tym, że okazuje się ona znacznie wyższa niż dotychczas sądziliśmy.

No i zasadniczo mamy tutaj dwie możliwości – albo branża latami ukrywała tę wiedzę, okłamując społeczeństwa, albo sama nie wiedziała. I ta druga opcja wcale nie świadczy o niej lepiej, bo okazuje się, że można mieć miliardowe zyski, komunikaty pełne zielonych frazesów i zerową determinację, by uczciwie określić swój wpływ na klimat. Nie wiem, jaka jest odpowiedź, ale to właściwie bez znaczenia dla naszych rozważań, więc pozwolę sobie tutaj postawić symboliczną kropkę i zamknąć ten wątek. Zwłaszcza, że nie powiedziałem jeszcze Państwu na czym właściwie polega problem.

Reklama

Emisje metanu w regionach oil&gas w USA są większe niż sądzono

Z badań opublikowanych przez Environmental Defense Fund wynika, iż emisje metanu w kilkunastu amerykańskich regionach oil&gas są cztery razy większe niż dotychczas szacowali urzędnicy federalni. Trudno się spodziewać, by w innych częściach świata (w tym trzeciego, jak np. Rosja) standardy były wyższe niż w USA, dlatego uprawnioną wydaje się pewna ekstrapolacja i uznanie, że jest to problem całej branży. Oznacza to niestety również materializowanie się koszmarnego snu klimatologów – metan jest bowiem znacznie groźniejszym przeciwnikiem niż owiany złą sławą dwutlenek węgla.

Badanie, o którym mowa zostało zrealizowane w ubiegłym roku przy użyciu samolotu odrzutowego wyposażonego w spektrometr – jak informuje Reuters. W ten sposób, wykonując 32 loty dokonano pomiarów stężenia metanu nad 12 obszarami naftowo-gazowymi. Projekt o nazwie MethaneAIR pozwolił ustalić, że średnioroczne emisje wynoszą 7,5 mln m3 rocznie – i warto pamiętać, że mówimy o gazie cieplarnianym, którego współczynnik GWP (Global Warming Potential) jest 30 razy większy niż CO2 w okresie 100 lat. Trzeba mieć również na uwadze, że o zaniżonych emisjach metanu (w stosunku do rzeczywistości) EDF alarmował już w roku 2018.

Reklama

Wówczas, po zakończeniu pięcioletniej serii badań informowano, że emisje ogółem (a nie w odniesieniu tylko do w/w 12 basenów) są o ok. 60% wyższe niż twierdzą urzędnicy. Ilość „zmarnowanego” gazu mogłaby posłużyć do zasilenia 10 milionów gospodarstw domowych, a jego wartość szacowano na ok. 2 miliardy dolarów. To wówczas, na poważnie, pojawił się pomysł zbudowania satelity, który pozwoli dokładniej określić skalę uwolnień CH4 – to projekt MethaneSAT.

Cytowani przez agencję eksperci EDF podkreślają tutaj, że uzyskane rezultaty są czterokrotnie wyższe niż szacunki amerykańskiej EPA (Environmental Protetcion Agency). To prowadzi nas do kluczowego pytania – a jeśli tak samo lub wręcz gorzej (to moim zdaniem bardziej prawdopodobna opcja) jest w przypadku innych projektów wydobywczych oraz całego sektora globalnie? Niewykluczone w związku z tym, że mamy do czynienia z potężnym niedoszacowaniem emisji metanu w ujęciu historycznym. I chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak wpływa to na wiarygodność modeli klimatycznych czy predykcje dotyczące tempa, w jakim powinniśmy ograniczać naszą emisyjność.

Reklama

Metanowy problem

Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że metan to główny składnik gazu ziemnego, co oznacza, że ma on pewną, możliwą do skwantyfikowania, wartość. Naukowcy szacują, że większość emisji CH4 z sektora oil&gas można zredukować w oparciu o technologie, które już dziś są powszechne. Ich zdaniem zmniejszenie emisji CH4 o ponad 60% może dokonać się przy „minimalnym lub zerowym koszcie netto dla przemysłu”. Działania powinny objąć w tym przypadku szczególnie obszar upstream, ponieważ większość CH4 emitowana jest w czasie prac wydobywczych i w związku z nimi. To nie oznacza oczywiście, że pozostałe elementy – jak magazynowanie i przesył, dystrybucja czy zużycie - są bez znaczenia. Badacze przestrzegają przed takim podejściem (nauczeni doświadczeniem), ponieważ mogą być one po prostu znacząco niedoszacowane.

Emisje metanu spowodowane działalnością człowieka odpowiadają za aż 30 procent obserwowanego obecnie globalnego ocieplenia. W perspektywie 20 lat jego GWP jest ponad 80 razy większy niż dwutlenku węgla. Problem ten coraz wyraźniej dostrzegają politycy wysokiego szczebla i trudno się dziwić, skoro aż 60% emisji CH4 związana jest z działalnością człowieka. Swoje regulacje (i ambicje) w tym zakresie mają zarówno Stany Zjednoczone, jak i Unia Europejska czy nawet Chiny. Oprócz tych wdrażanych „indywidualnie” są też działania o charakterze wspólnym – np. podczas COP26 prezydent Biden i Ursula von der Leyen zainaugurowali projekt Global Methane Pledge, mający na celu redukcję emisji metanu o 30% do 2030 roku. Kraje stanowiące ok. 80% światowej gospodarki deklarują działania w tym zakresie. W minionym roku zawiązała się także koalicja 50 firm naftowo-gazowych, które zobowiązały się, że do końca dekady obniżą emisję o 80-90%.

Naukowcy, których cytuje New York Times szacują, że skoordynowany wysiłek na rzecz ograniczenia metanu pochodzącego z paliw kopalnych, rolnictwa i wysypisk śmieci może zmniejszyć globalne emisje tego gazu o blisko 60 procent w perspektywie 2030 roku. Wpływ takich działań na tempo zmian klimatycznych byłby ogromny.

Eksperci z Environmental Defense Fund wskazują cztery element skutecznej walki z antropogenicznymi emisjami CH4. Pierwszy to zwiększenie skali oraz jakości monitorowania i raportowania. Temu służą zarówno nowoczesne narzędzia jak MethaneSAT czy MethaneAIR, ale także dobrze przygotowane regulacje. Drugi krok, to wypracowanie procedur działania pozwalających na szybkie reagowanie w przypadku wykrycia wycieków metanu (to one są największym „winowajcą”). Trzecim krokiem jest uregulowanie uwolnień wynikających np. z odpowietrzania czy spalania gazu na flarach. Czwarty element to wymuszenie na importerach gazu, by stosowali standardy UE – co ma wydarzyć się już (dopiero?) w roku 2027.

Historia uczy nas jednak (niestety), że wzniosłe deklaracje często niekoniecznie idą w parze z równie szlachetnymi działaniami. Dlatego właśnie takie projekty jak MethaneSAT mają szczególne znaczenie. Zwłaszcza, że jego rola nie ogranicza się do samych pomiarów, ale dzięki zaangażowaniu technologicznych gigantów oraz wybitnych uczonych sięga zdecydowanie dalej – do pogłębionej analityki, śledzenia w czasie, etc. Oczywiście przedstawiciele branży naftowej próbują deprecjonować znaczenie inicjatywy, dla przykładu American Petroleum Institute ostrzega, że uzyskiwane dane nie powinny być bez weryfikacji wykorzystywane do celów regulacyjnych. To oczywiście słuszny postulat, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że nie stoi za nim rzeczywista troska o jakość informacji, a raczej próba chronienia status quo – czyli sytuacji, w której emisje metanu w sektorze oil&gas, są znacząco zaniżone i badane za pomocą przestarzałych metod.

Reklama

Komentarze

    Reklama