Wywiady
„UE nie wspiera dekarbonizacji tak agresywnie, jak Chiny”. Bukowski: nie ma żadnej deindustrializacji Europy
– Jestem dobrej myśli, jeżeli chodzi o przyszłość przemysłu w UE. Wiele osób opowiadało od dekad o rzekomej deindustrializacji, mimo że ta nie miała miejsca. Obecny „dołek” wywołany najpierw pandemią a później wojną nie będzie wieczny, choć zarazem to jak szybko z niego wyjdziemy i w jakim stanie zależy od szeregu czynników – mówi w rozmowie z Energetyką24 Maciej Bukowski, prezes WiseEuropa.
Kacper Świsłowski, Energetyka24: Europejski przemysł się zwija, zwłaszcza niemiecki, a Stary Kontynent nawiedziła deindustrializacja. Co pan myśli o takim stwierdzeniu?
Maciej Bukowski, prezes WiseEuropa: Nie ma deindustrializacji Europy. W ciągu ostatnich 30 lat zachodziły jednak dynamiczne procesy restrukturyzacyjne w europejskim przemyśle. Była stagnacja w produkcji na południu Europy i w Wielkiej Brytanii, tam wartość dodana w przemyśle przetwórczym utrzymała się na stałym poziomie. Natomiast na północy i na wschodzie było inaczej – produkcja przemysłowa rosła albo bardzo szybko jak w krajach środkowoeuropejskich, albo w umiarkowanym trendzie charakterystycznym dla państw uprzemysłowionej północy takich jak Niemcy czy Szwecja. Europejski przemysł jest – na tle świata – silny, choć to nie znaczy, że nie ma przed nim poważnych wyzwań.
Obecny „dołek” wywołany najpierw pandemią a później wojną nie będzie wieczny, choć zarazem to jak szybko z niego wyjdziemy i w jakim stanie zależy od szeregu czynników, z w których tylko część jest bezpośrednio kontrolowana przez nas – Europejczyków. Trzeba bowiem sobie zdawać sprawę z tego, że przemysł podlega globalnym trendom. Przykładowo stagnacja na południu Europy w ostatnich 20-30 latach była wywołana przede wszystkim globalizacją, w której państwa te nie odnalazły się równie dobrze, jak ich konkurenci przede wszystkim z Europy Środkowej i Azji.
Na spowolnienie wzrostu produkcji przemysłowej w krajach rozwiniętych – nie tylko w Europie, ale i w Ameryce Północnej czy uprzemysłowionej Azji niebagatelny miało też przystąpienie Chin do Światowej Organizacji Handlu. To właśnie silnie wspierana przez politykę gospodarczą, ekspansja przemysłowa firm chińskich jest dziś najpoważniejszym wyzwaniem dla przyszłości przemysłu w państwach OECD.
Przyglądanie się wyłącznie sytuacji w Niemczech to błąd, czy może jednak to, jak radzi sobie gospodarka zachodnich sąsiadów mówi coś więcej o kondycji europejskiego przemysłu?
Przede wszystkim: ostatnie dane o przemyśle to krótkookresowe odczyty, żeby poprawnie zbadać takie trendy, trzeba spojrzeć długookresowo. W ostatnich kilku dekadach przemysł niemiecki radził sobie dobrze na tle innych państw wysokorozwiniętych, w tym USA. Stało się tak mimo rozszerzenia UE na wschód, co dotknęło europejskie południe, ekspansji przemysłu chińskiego, która nie była obojętna dla takich historycznych potęg przemysłowych jak Francja, Japonia czy USA, czy kryzysu finansowego w roku 2008 oraz kryzysu zadłużeniowego w strefie euro w roku 2012, które negatywnie wpłynęły na inwestycje przemysłowe w całym OECD. Dopiero szoki ostatnich lat, pandemia, wojna czy zmiany w Chinach, uderzyły poważnie w gospodarkę niemiecką w tym zwłaszcza w sektory energochłonne, przemysł chemiczny, samochodowy i maszynowy.
Część tych kryzysów zdaje się powoli ustępować, a Niemcy pozostają centrum europejskiego przemysłu, więc ożywienie jest oczekiwane przez całą Unię Europejską. Zarazem dla wspólnoty jeszcze ważniejsze jest, aby to kraje europejskiego południa przypomniały sobie, że nie samą turystyką człowiek żyje. Bylibyśmy – jako Europa – znacznie silniejsi, gdyby te albo mało zindustrializowane gospodarki, albo takie, w którym rozwój przemysłu się zatrzymał, przypomniały sobie o tym, że warto rozwijać także twardą produkcję, a nie tylko branże usługowe.
Także nasz region – Europa Środkowa – ma jeszcze przestrzeń do wzrostu, by zrównać się w wytwarzanej na swoim obszarze przemysłowej wartości dodanej per capita – jeśli nie z Niemcami lub Szwajcarią to przynajmniej z USA czy Szwecją. Należy więc patrzeć szerzej: nie chodzi o to, by najbardziej uprzemysłowione kraje UE tworzyły w przemyśle PKB więcej niż dzisiejsze 9000–10000 dolarów per capita, ale by to Europa jako całość produkowała raczej 6000–7000 dol. na mieszkańca tj. tyle ile obecnie w USA. To, że dziś jest to raczej 4000 dol., wynika – poza relatywną słabością euro do amerykańskiego dolara – z nie w pełni dokończonej lub przerwanej industrializacji europejskich peryferii, a nie z niedostatecznego rozwoju przemysłu Niemczech czy Skandynawii.
Jest przestrzeń do odbicia dla unijnego przemysłu?
Jak najbardziej. Oczywiście, dobrze byłoby, gdyby ożywienie w Europie było szybsze, ale na to wpływ będzie mieć także popyt konsumencki i to, w jaką stronę się on ukierunkuje. Europejczycy silnie odczuli inflację ostatnich dwóch lat. Nasze oszczędności stopniały i teraz chcemy je odbudowywać, a to nie sprzyja konsumpcji. Z drugiej strony przemysł musi się borykać z silną presją konkurencyjną Chin, gdzie w wielu branżach mamy problem nadprodukcji. Chiński konsument – dotknięty pękającą bańką na nieruchomościach – także nie ma wielu pieniędzy do wydawania. Firmy rozwinęły przez lata – także dzięki hojnym subsydiom ze strony chińskiego rządu – znaczne moce produkcyjne, co pozwala im teraz agresywnie konkurować cenowo na rynkach OECD.
Jestem jednak dobrej myśli, jeżeli chodzi o przyszłość przemysłu w UE. Wiele osób opowiadało bowiem od dekad o rzekomej deindustrializacji, mimo że ta nie miała miejsca, a w Polsce mieliśmy wręcz do czynienia z jej przeciwieństwem. Do tego przemysł to nie jest jednolity sektor, choć część branż bardzo straciła na pandemii czy wojnie, to inne na nich bardzo skorzystały i teraz pewnie będzie podobnie.
Z jednej strony są głosy o deindustrializacji, a gdy spojrzy się na wyniki finansowe, kapitalizację spółek, to w wielu przypadkach ich sytuacja się poprawia.
Trochę jest w tym winy mediów, ich reakcja jest zwykle spóźniona względem rzeczywistego stanu gospodarki. W USA do tej pory mówi się o recesji, choć wszystkie symptomy wskazują na coś odwrotnego – boom. Podobnie jest, gdy opisuje się kondycję Europy. Ciągle żyjemy świadomością kryzysu w branżach energochłonnych, podczas gdy te zaczynają się już stopniowo odbudowywać. Po prostu symptomy poprawy nie zostały jeszcze powszechnie zauważone. Ożywienie na rynkach kapitałowych może być dobrą wskazówką tego, w którą stronę zmierzamy. Giełdy rosną zwykle nawet półtora roku wcześniej, nim ożywienie stanie się oczywiste dla wszystkich. Podam przykład: południe Europy powoli zaczyna odczuwać wpływ zastrzyku gotówki z takich instrumentów jak KPO. Dane jeszcze tego nie pokazują, ale uważny obserwator to dostrzeże.
Polsce też wieszczyłby pan odbicie?
Tak na… 90 proc. Eurostat już widzi ożywienie w naszym przemyśle, nawet znacznie większe niż przedstawia je Główny Urząd Statystyczny. Konsumpcja powoli odżywa wraz ze spadającą inflacją. Środki z KPO zaczęły napływać. Prognozy ekonomistów wskazują na wzrost PKB w tym roku w granicach 3%-4%, a w kolejnym jeszcze więcej, a to powinno pociągnąć także produkcję przemysłową. Wygląda więc na to, że wychodzimy powoli z dołka, wracamy do wzrostów.
A czy nadążamy w Polsce za globalnymi trendami, co się zmienia, zmieniło w ostatnich latach?
Polska, podobnie jak inne państwa Europy Środkowej, wciąż nadgania zapóźnienia, które powstały w czasach słusznie minionych. Socjalizm jakby „przytrzymał” wiele procesów modernizacyjnych, przez które Zachód przeszedł kilka dekad wcześniej. Na przykład: industrializacja na komunistyczną modłę przebiegała pod dyktando obaw o konflikt zbrojny i chęci zapewnienia wszystkim pracy. W efekcie jedną fabrykę budowano w Łodzi, kolejną w Łomży, inną w Olsztynie promując z reguły przemysł ciężki. Rozśrodkowywano w ten sposób ośrodki przemysłu po to, by było je trudniej zbombardować, a zarazem by mieszkańcy mieli gdzie pracować. Zakłady produkcyjne były jednocześnie bardzo duże, a profil całej gospodarki był raczej podporządkowany potrzebom armii niż konsumentów.
Przemysł w gospodarce rynkowej tak się nie zachowuje. Nie lubi rozproszenia przestrzennego, bo dzięki klasteryzacji w zagłębiach przemysłowych może liczyć na pewniejszy rynek pracy oraz bliskość poddostawców i partnerów biznesowych. Zarazem profil produkcji determinują przede wszystkim preferencje konsumentów i przewagi komparatywne poszczególnych państw (np. w zakresie surowców czy kapitału ludzkiego) a dopiero na dalszym planie potrzeby państwa np. w dziedzinie wojskowości.
Zamrożenie stymulowanych rynkowo przemian strukturalnych w okresie PRL sprawiło, że wciąż trwają u nas procesy związane z migracją do miast i rozwojem mocy przemysłowych, choć nie dzieje się to w tym samym stopniu w całym kraju. Wyludniają się u nas regiony wiejskie, a zakłady lokalizowane są bliżej dużych ośrodków i rynków eksportowych. To zmiany, które zachodzą wszędzie, w tej kwestii nie odstajemy od reszty.
Może w ogóle przeceniamy wpływ produkcji przemysłowej? Powinien runąć mit przemysłu jako „koła zamachowego” gospodarki? W końcu w najbardziej rozwiniętych krajach ta gałąź odpowiada za maksymalnie 20 proc. PKB.
Przemysł jest ważny, to nie podlega żadnej dyskusji, ale do jego roli rzeczywiście przywiązuje się czasem nadmierną wagę. Nawet w najbardziej uprzemysłowionych krajach jak Niemcy, które produkują 9 czy 12 tys. dolarów na mieszkańca, zależnie od roku i kursu euro, przemysł tworzy 20 proc. wartości dodanej. Reszta to usługi, prywatne i publiczne, które stanową główną część współczesnych gospodarek. W wielu krajach np. w Stanach Zjednoczonych czy Francji przemysł produkuje niewiele więcej niż 10 proc. PKB, a przecież wytwarza zarazem – w ujęciu per capita – więcej niż Chiny tj. 5-7 tys. dol. w porównaniu do 3.5 tys. dol.
Chiny i USA to główni konkurenci UE, przedstawiani wręcz jako zagrożenie dla unijnego przemysłu. W przypadku Inflation Reduction Act straszono, że europejskie spółki uciekną za ocean.
IRA ma wspomagać przemysł elektroniczny i technologie związane z transformacją energetyczną. Wbrew ogólnej opinii, to nie musi się skończyć deindustrializacją Europy i raptowną industrializacją USA. Inwestycje w USA napotykają na te same problemy, co zawsze – długi czas realizacji projektów czy wysokie płace. Amerykańskie normy budowlane czy środowiskowe są bowiem równie wyśrubowane, jak i unijne, a płace są wyższe. Inwestycje gwałtownie skoczyły w subsydiowanych branżach, które amerykański rząd uznał za strategiczne, ale na nich pojęcie „przemysłu” się nie kończy.
Czy także Bruksela nie jest już tylko i wyłącznie reaktywna? Czy wojna nie zmieniła optyki choćby Komisji Europejskiej?
Bez wątpienia kolejne branże apelują, by UE nie zapominała o tym, co dzieje się na Starym Kontynencie oraz w jego konkurencyjnym otoczeniu. Unia Europejska, co naturalne dla demokracji, jest reaktywna i pewnie spóźniona w tych reakcjach. Z jednej strony przyzwyczailiśmy się do tego, że to rynek decyduje o tym, jakie kierunki inwestycji i produkcji będą obierane. Z drugiej zmienia się obraz strategiczny, w tym przede wszystkim rola Chin, których marnotrawna, ale zarazem skuteczna polityka przemysłowa wymusza zmianę paradygmatu obecności państwa w gospodarce także w innych krajach OECD. Pekin wypychając swoje produkty na eksport, by ratować gospodarkę dotkniętą kryzysem nieruchomości, wywołuje na tyle poważne perturbacje u swoich partnerów handlowych, że rządy nie mogą pozostać obojętne.
Może takie instrumenty jak CBAM czy postępowania antysubsydyjne i idące za nimi „karne” cła na chińskie produkty dadzą Europie jakieś przewagi?
W zasadzie to nie wiadomo, jakie będą skutki tych działań. Słychać już pewne oczekiwania branży cementowej czy stalowej, które liczą na CBAM, choć nie w kontekście rywalizacji z Chinami, lecz raczej konkurencji ze strony bliżej położonych obszarów np. Turcji, gdzie podobne zakłady nie muszą spełniać tylu norm co w państwach UE.
Z drugiej strony – CBAM to skomplikowany mechanizm, efekty tych regulacji nie koniecznie będą takie, jakich się ich autorzy spodziewają. CBAM przyglądają się Chiny i co robią? Agresywnie promują rozwój OZE i elektryfikację swojej gospodarki, zarazem zmieniając lokalizacje fabryk tak, by były one bliżej odnawialnych źródeł, lub dostawiając zieloną energię do istniejących zakładów. Wszystko po to, aby spełnić unijne normy i nie wypaść z europejskiego rynku, by nie ponosić kosztów wynikających z CBAM i dalej eksportować swoje produkty do Europy. CBAM może być więc skuteczny dla ochrony środowiska, ale mniej skuteczny dla ochrony europejskiego przemysłu.
UE uczy się na błędach?
W pewnym stopniu tak, a przynajmniej próbuje niektórych nie powtarzać. To nauczka po sprawie produkcji fotowoltaiki. Chiny całkowicie zdominowały rynek, mimo że to USA i EU rozwinęły naukowo i technologicznie ten przemysł. Teraz Unia – a przynajmniej większość krajów, bo stanowisko Niemiec jest niejednoznaczne – zamierza rzucić rękawicę Pekinowi choćby w kwestii samochodów elektrycznych czy wiatraków.
Wracamy jednak do punktu wyjścia: Chiny mają ogromne możliwości skalowania produkcji, nie boją się subsydiować swoich firm na wczesnym etapie rozwoju, co w przeszłości pozwoliło na ogromny wzrost mocy produkcyjnych i spadek cen w wielu branżach od najbardziej tradycyjnych takich jak hutnictwo czy produkcja cementu po bardzo nowoczesne takie jak produkcja fotowoltaiki, turbin wiatrowych, magazynów energii i samochodów elektrycznych po mikroprocesory. Amerykańska IRA czy europejski Chips Act to odpowiedź na jeszcze bardziej agresywne programy chińskie w przemyśle półprzewodnikowym. Niewykluczone, że jako Europa, ale i Polska musimy liczyć się z koniecznością uruchamiania podobnych programów także w innych branżach oraz z postawieniem takich barier na granicy UE, aby chiński producent musiał w UE zainwestować i podzielić się swoją technologią, jeśli chce u nas sprzedawać. Paradoksalnie, musimy się nauczyć od Chińczyków technik rozwoju produkcji przemysłowej, tak jak oni od nas nauczyli się samej produkcji.
Wszystko, co robi Pekin, przekłada się na jedno: ciągłe zalewanie rynku, także europejskiego, swoimi produktami.
Producenci w Chinach szaleją – to chyba określenie, które najlepiej oddaje to, co tam się dzieje. Ambitne plany przekuwają w działania, niezależnie od kosztów, bo wielu z nich może liczyć na hojne wsparcie od państwa i państwowych banków. Przykład: byłem niedawno w Pekinie, producenci turbin wiatrowych pokazywali projekty wiatraków 25, a nawet 30 megawatowych. Największe turbiny produkowane przez europejskie koncerny mają moc 15 MW. Vestas czy Siemens są więc poważnie zaniepokojone chińską konkurencją i nie ma co się im dziwić. Nie mają one tego komfortu co one, bo UE – wbrew wielu opiniom, na jakie można się natknąć w polskich mediach – nie wspiera dekarbonizacji tak agresywnie, jak rząd Chin.
Państwo Środka po boomie infrastrukturalnym ostatnich lat szuka bowiem nowego silnika wzrostu, hojnie subsydiując inwestycje przemysłowe zwłaszcza w energetyce odnawialnej, elektromobilności i półprzewodnikach. Pekin chce w ten sposób uciec do przodu, eksportować jak najwięcej na Zachód i pokonać go strategicznie. Może mu się niestety udać, jeśli nie znajdziemy na tę strategię skutecznej odpowiedzi, choć trzeba rozumieć, że jest ona jednocześnie skuteczna, ale i bardzo marnotrawna. Drugą stroną medalu chińskiej polityki przemysłowej są m.in. pierwsze bankructwa spółek ze wspieranych sektorów, ponieważ nie każdy producent elektrycznych samochodów zmieści się na rynku po wycofaniu subsydiów. Bardzo niskie ceny paneli fotowoltaicznych nie wzięły się znikąd.
Pozostaje zapytać: jest jeszcze czas, aby rzucić rękawicę rozpędzonemu chińskiemu smokowi?
Wszystko pozostaje kwestią skali, tego brakuje w Europie – polityki skalującej, mającej na celu zwiększenie mocy produkcyjnych, ale zarazem takiej, która nie prowadziłaby do tej skali marnotrawstwa co w Chinach tj. subsydiów udzielanych firmom, które potem nie są w stanie utrzymać produkcji. To także bowiem wiąże się z kosztem, który ponoszą chińscy pracownicy i konsumenci, którzy muszą godzić się z niskimi płacami i małą siłą nabywczą. Chiny rozwijają moce produkcyjne, ale zbytu muszą szukać na zewnątrz. Siłą UE są więc paradoksalnie nasze wysokie płace, a co za tym idzie silna baza konsumencka. To atut, który nieprędko wystąpi w Chinach. Musimy więc tak prowadzić politykę, żeby naszą konsumpcję w większym stopniu pokrywała produkcja rodzima, przynajmniej w tych branżach, które uznajemy za strategiczne.
Z punktu widzenia gospodarki, ale i strategicznej potrzeby europejskiej istotne jest więc to, aby na Starym Kontynencie mieściła się możliwie duża część łańcuchów wartości w kluczowych branżach przemysłowych. Żeby duża część tego, co konsumujemy, powstawała na miejscu. A to wymaga bardziej harmonijnego rozwoju naszego przemysłu, a więc by dużo inwestycji trafiało także tam, gdzie do tej pory produkowano mniej, a więc na południe i wschód kontynentu, a zarazem, żeby kontynentalna północ nie traciła na konkurencji z Chinami.
Musimy się przyzwyczajać do takiego stanu rzeczy? Trzy wielkie klastry przemysłowe, nieprzerwana rywalizacja Chiny-UE-USA?
W literaturze już mówi się, metaforycznie, o trzech fabrykach na świecie. Fabryka Ameryka, obejmująca USA, Kanadę, Meksyk, Fabryka Azja, kiedyś skupiona wokół Japonii, teraz wokół Chin, stale się rozrastająca i Fabryka Europa, która jest duża, ale wewnętrznie nie do końca zrównoważona. Łańcuchy wartości przecinają granice, nie ograniczają się już do miast, czy regionów, lecz są paneuropejskie, pankontynentalne, wzajemnie się przenikające.
Widać to zwłaszcza w motoryzacji, tam obawy przed chińską ekspansją są najsilniejsze.
BYD i inni gracze są silnie wspierani przez instrumenty polityki przemysłowej Pekinu, więc jesteśmy świadkami ich ofensywy na rynku europejskim. Jednak należy mieć na uwadze, że dla Polski to – na razie – relatywnie mały problem. Inaczej niż w przypadku europejskich producentów nie mamy przecież krajowej marki samochodowej i specjalizujemy się raczej w częściach zamiennych. Powinno więc nam zależeć, by europejski przemysł motoryzacyjny był silny, ale zarazem by to u nas lokowali się producenci kluczowych komponentów do samochodów elektrycznych. Niekoniecznie, choć także, z Europy. Jedna czy druga fabryka EV też by nie zaszkodziła.
Chińskie inwestycje miałyby być mile widziane nad Wisłą?
Z punktu widzenia gospodarki kluczowe jest, by inwestycje przynosiły wpływy z podatków oraz tworzyły miejsca pracy. Polska nie ma własnej marki aut, którą trzeba byłoby chronić, jeżeli będą powstawać nowe fabryki, to dla gospodarki to żadna szkoda, wręcz przeciwnie – to wartość dodana. Natomiast w Niemczech czy Francji patrzą na to zupełnie inaczej. Wspierajmy więc je w ich planach, ale zarazem nie zaniedbujmy własnych interesów, które mogą częściowo oznaczać większą presję konkurencyjną dla europejskich marek samochodowych.