Reklama

Górnictwo

Opozycja chce wyjścia Polski z węgla do 2035 r. Hasło ambitne, ale nierealne [KOMENTARZ]

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

W ciągu ostatnich dni politycy opozycji zapowiedzieli, że ich ugrupowania będą dążyć do wyłączenia węgla z polskiego miksu energetycznego. Jako datę „wyjścia Polski” z energetyki węglowej wskazano rok 2035. Planom tym nie można odmówić ambicji, lecz dokładniejsza analiza możliwości politycznych i gospodarczych jasno wskazuje, że postulaty te są kompletnie nierealne.

„Do 2035 roku ja i moja siła polityczna zlikwidujemy wszystkie funkcjonujące w Polsce kopalnie, odejdziemy od węgla” – powiedział w piątek 14 grudnia Robert Biedroń, były prezydent Słupska, który pracuje obecnie nad sformowaniem swojego ugrupowania. „Nowoczesna jest za odejściem od energetyki opartej na węglu. Ambitną perspektywą jest 2035 r., ale nie osiągniemy nic bez mapy drogowej dojścia do stanu, w którym energia w Polsce będzie pozyskiwana głównie z OZE!” – napisała w niedzielę na Twitterze przewodnicząca Nowoczesnej Katarzyna Lubnauer.

Obie te zapowiedzi przedstawicieli opozycji nawiązują do szeroko komentowanych w Polsce tematów: zależności energetycznej od węgla (kwestia ta powróciła przy okazji dyskusji na temat podwyżek cen prądu) oraz sprawy zanieczyszczeń powietrza (nazywanych w mediach po prostu smogiem). Oba plany wyznaczają sobie niezwykle ambitną perspektywę czasową – datą wyłączenia węgla z polskiej energetyki ma być rok 2035. Oba postulaty mają jeszcze jeden wspólny mianownik: są kompletnie nierealne.

W Polsce ok. 80% energii elektrycznej wytwarzane jest z węgla kamiennego i brunatnego. Za produkcję odpowiada ogromy park jednostek wytwórczych. Ich całkowita likwidacja i zastąpienie nowymi mocami w perspektywie zaledwie 16 lat są praktycznie niemożliwe z kilku powodów.

Przede wszystkim, należałoby znaleźć „następców” dla wyłączanych jednostek. Postulowany przez opozycję zwrot w kierunku odnawialnych źródeł energii mógłby rozwiązać jedynie część problemów, gdyż OZE są na ogół niestabilne poprzez swoje uzależnienie od niekontrolowalnych warunków pogodowych (mowa tu przede wszystkim o elektrowniach wiatrowych i panelach fotowoltaicznych). Polska nie posiada też odpowiednich warunków hydrologicznych, by budować duże elektrownie wodne, z kolei biomasa i biogaz (również wliczane do OZE) nadają się do produkcji energii elektrycznej i ciepła w mniejszych jednostkach. Źródła odnawialne mogą wspomóc redukowanie udziału węgla w miksie energetycznym, ale do czasu rewolucji na polu magazynowania energii nie będą w stanie być stabilną alternatywą dla tego surowca.

Do dyspozycji pozostaje zatem gaz i energetyka jądrowa.

W pierwszym przypadku problemem będzie kwestia dostaw paliwa. Według zapowiedzi rządu, dzięki zrealizowanym i planowanym inwestycjom pokroju Terminala LNG w Świnoujściu i gazociągu Baltic Pipe, Polska będzie w stanie uniezależnić się od kosztownych dostaw ze Wschodu, a nawet zgromadzić pewną nadwyżkę błękitnego paliwa. Jednakże, krajowe zapotrzebowanie na gaz gwałtownie rośnie – według PGNiG zużycie gazu w Polsce wzrosło z 15 mld metrów sześciennych w 2015 r. do 17 mld metrów sześciennych w 2017 r. Utrzymanie tego tempa sprawi, że polska gospodarka „przeje” nawet wspomnianą wyżej nadwyżkę. Budowa nowych jednostek wytwórczych zasilanych gazem skaże kraj na ponowny import surowca ze wschodu, co może negatywnie odbić się na bezpieczeństwie energetycznym.

Jeśli zaś chodzi o energetykę jądrową, to kluczowym problemem jest tu czas realizacji inwestycji (wg prof. Andrzeja Strupczewskiego z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, w realiach polskich budowa elektrowni jądrowej wymaga co najmniej 13 lat) oraz ich koszt.

Trzeba też pamiętać, że obecnie zapotrzebowanie Polski na energię elektryczną rośnie, jest bowiem warunkowane rozwojem gospodarczym. Oznacza to, że politycy chcący wyłączać jednostki w energetyce węglowej będą musieli nie tylko znaleźć dla nich alternatywę, ale także pomyśleć o nadwyżce mocowej, która umożliwi utrzymanie wzrostu gospodarki.

Trudno pominąć kwestię kosztów wyjścia z węgla do 2035 roku. Niestety, zarówno zapowiedzi Roberta Biedronia jak i Katarzyny Lubnauer nie pozwalają na oszacowanie ceny, jaką przyjdzie zapłacić za ich realizację. Niemniej, przypomnieć można, że według ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego realizacja założeń Polityki Energetycznej Polski do roku 2040, która zakłada zmniejszenie udziału węgla w miksie do poziomu 35%, kosztować ma ok. 400 mld złotych. Biorąc pod uwagę kategoryczność i krótszą perspektywę planów liderów opozycji, kwota ta ulegnie zapewne istotnej multiplikacji.

Źródłem cennych doświadczeń w zakresie odchodzenia od węgla może być przykład Niemiec, od lat przeprowadzających swoją Energiewende, czyli transformację energetyczną, która zakłada m.in. dekarbonizację i zwrot w kierunku odnawialnych źródeł energii. Pomimo kolosalnych nakładów finansowych, Niemcom nie udało się wyprzeć węgla ze swojego miksu energetycznego. RFN jest obecnie największym producentem i konsumentem węgla brunatnego w Europie. Tak z węgla brunatnego jak i kamiennego generuje się tam ponad 40% energii elektrycznej.

Niemieccy politycy i eksperci już od dawna dyskutują nad całkowitym wyjściem z węgla, lecz jak do tej pory nie udało się ustalić konkretnej daty zakończenia dekarbonizacji. Celem określenia ram czasowych, rząd w Berlinie powołał nawet specjalną komisję węglową – organ ten miał przedstawić perspektywę wyjścia z węgla do rozpoczęcia konferencji COP24 w Katowicach. Jednakże, prace komisji jeszcze się nie zakończyły, a data pełnej dekarbonizacji RFN ma zostać ogłoszona na początku przyszłego roku.

Trzeba tu także wskazać, że Energiewende nie sprawdziła się także jako remedium na emisyjność. Niemiecka gospodarka nadal jest największym emitentem dwutlenku węgla w Europie, z kolei w sektorze energetycznym od 2011 roku spadek emisji tego gazu jest ledwo zauważalny (a przy tym rażąco niewspółmierny do poniesionych kosztów), a np. emisyjność sektora transportu rośnie, co - całościowo patrząc - podkopuje wysiłki Energiewende na tym polu.

Warto pamiętać też o kosztach niemieckiej transformacji, finansowanej w dużym stopniu bezpośrednio z kieszeni obywateli RFN, poprzez tzw. opłatę OZE. W 2018 roku koszt tejże opłaty dla przeciętnego gospodarstwa domowego w Niemczech wyniósł prawie 20 euro miesięcznie. Jak podaje portal cleanenergywire.org, w 2018 roku niemieckie gospodarstwa domowe wydadzą na opłatę OZE ok. 8,6 miliarda euro. Z kolei całość rocznych przychodów z tego tytułu wynieść ma ok. 24 miliardy euro.

Co więcej, niemieckie rachunki za prąd są najwyższe (obok duńskich) w Europie. Za 100 kWh w drugiej połowie 2017 roku obywatel RFN płacił średnio nieco ponad 30 euro. Polak płacił połowę tej kwoty, a Bułgar – mniej niż 10 euro.

Przykład niemiecki może też służyć jako odniesienie w kwestii górnictwa węgla kamiennego i wpływu tego procesu na energetykę. Choć Niemcom udało się zamknąć w grudniu br. dwie ostatnie kopalnie węgla kamiennego, to jednak surowiec ten wciąż jest wykorzystywany w elektrowniach zachodniego sąsiada Polski – po prostu teraz pochodzi w całości z importu.

Podsumowując, postulaty Roberta Biedronia i Katarzyny Lubnauer dotyczące wyjścia z węgla rozpatrywać należy w kategoriach ambitnych i przebojowych obietnic wyborczych, mających przykuć uwagę elektoratu i ukazać profil polityczny postulujących. Technicznie rzecz biorąc, szanse na ich zrealizowanie są pomijalnie małe, co wynika głównie z charakteru polskiej energetyki oraz możliwości finansowych budżetu i spółek energetycznych. Co więcej, realizacja tak śmiałych zamierzeń wymaga odpowiedniej siły politycznej – ugrupowania chcące przeprowadzić drastyczną transformację energetyczną będą musiały dysponować stabilną większością w parlamencie, co również nie pozostaje bez wpływu na realność tychże postulatów.

Reklama
Reklama

Komentarze