Wywiady
Wszystkie ręce na pokład. Prof. Kotowski: by chronić się przed powodzią, potrzebujemy natury i infrastruktury
Dawniej myślano raczej o tym, by szybko usuwać wodę z krajobrazu i zrobić miejsce dla rolnictwa, gospodarki leśnej i mieszkalnictwa. W ten sposób osuszyliśmy około 85 proc. bagien w Polsce. Zmiana klimatu przyniosła jednak częste, długotrwałe susze i perspektywa zaczęła się zmieniać. Oprócz ochrony przeciwpowodziowej potrzebujemy więc także zatrzymywania wody w krajobrazie. Obie te funkcje mogą pełnić mokradła.
Alicja Jankowska, Energetyka24: Jaka jest rola mokradeł w ograniczaniu skutków powodzi?
Dr hab. Wiktor Kotowski, prof. UW: Możliwych mechanizmów jest sporo, zależnie od wa rodzaju mokradła i rodzaju samej powodzi, miejsca wystąpienia oraz celu, jaki chcemy osiągnąć – zapobieganie wystąpieniu powodzi czy rozładowanie już istniejącej fali powodziowej.
Przede wszystkim rola mokradeł w zapobieganiu powodzi polega na spowolnieniu przepływu wody przez krajobraz – potrafią tę wodę przechwycić i wykorzystać. Po deszczach woda na mokradłach zatrzymuje się na dłużej, zanim spłynie niżej przez całą zlewnię. Ostatnio powodzie najczęściej zdarzają się latem, gdy po deszczach występują wysokie temperatury, dzięki czemu woda zgromadzona w mokradłach może szybko odparować. Im większa powierzchnia, tym szybciej woda wróci do atmosfery. To wpływ długotrwały, rozłożony w czasie.
Innym mechanizmem jest zatrzymywanie wody w torfie. Jednakże porównanie bagien do gąbki jest trafne tylko do pewnego stopnia. Niektóre torfowiska mają zdolność do pęcznienia i kurczenia się w zależności od stopnia uwodnienia – gdy panuje długotrwała susza, torf zmniejsza objętość i torfowisko zapada się. Po wystąpieniu obfitych opadów zwiększa swoją objętość, ale nie jest to ogromna różnica. Jeśli torfowisko wyschnie w znacznym stopniu, torf zaczyna się rozkładać, przez co traci swoją zdolność do retencji wody i zanika.
Czytaj też
Jak to działa przy rzekach?
Mokradła zlokalizowane bezpośrednio w dolinach rzecznych działają inaczej. Naturalna, nieprzekształcona dolina rzeczna składa się z koryta wody niskiej i koryta wody wielkiej, czyli terenów zalewowych. To, co my nazywamy powodzią, jest tak naprawdę naturalnym funkcjonowaniem koryta wody wielkiej. Zostało ono ukształtowane przez zalewy i mieści określoną objętość wody zalewowej. Nasz problem z powodziami polega na tym, że zajęliśmy obszary dawnych mokradeł i zagospodarowaliśmy na własne potrzeby. Dopóki tam nie powstała infrastruktura, raczej trudno było mówić o powodzi – powódź pojawia się w momencie, gdy występuje zagrożenie życia i mienia ludzkiego.
Nie jesteśmy już w stanie wysiedlić ludzi z większości zajętych terenów zalewowych, ale możemy odtworzyć przynajmniej ich część. Zajęliśmy je nie tylko pod domy i osiedla mieszkaniowe, ale także do celów rolniczych. W wielu miejscach, gdzie tereny rolnicze są odgrodzone od rzeki wałami powodziowymi, powinniśmy odtwarzać tereny zalewowe. Można przekształcać np. grunty orne w łąki zalewowe. Zwykle pola mają dużą powierzchnię, a więc także dużą pojemność wodną i mogą służyć do rozładowania fali powodziowej. Im szerzej będzie mogła rozlać się woda, tym niższe będzie wezbranie i niższa fala powodziowa. Oczywiście kluczem jest stosowna rekompensata dla rolników. Powinniśmy to robić wszędzie, gdzie się tylko da, a w pozostałych miejscach stosować inne metody.
Czy na południu Polski mamy jeszcze na tyle miejsca niezajętego przez siedliska ludzkie, by sobie na to pozwolić?
Trudno jest przeprowadzać taką renaturyzację na terenach górzystych. Jednakże adaptować się można także przenosząc infrastrukturę krytyczną z terenów zagrożonych powodzią na wyżej położone tereny. W górach opadów zawsze jest sporo, nie bez powodu mamy w Sudetach torfowiska podobne do szkockich. Tam należy odtwarzać lasy i torfowiska, które będą wodę deszczową bezpośrednio przechwytywały. Nie znam na tyle geografii rzek na tym obszarze, by powiedzieć z całą pewnością, gdzie można odtworzyć także tereny zalewowe, ale jeśli zmieściły się tam suche zbiorniki retencyjne, to prawdopodobnie na części terenów można to zrobić.
I prawdopodobnie wysiedlić część ludności?
Czasem trzeba uciekać się też do takich rozwiązań. Nie możemy się aż tak bać wysiedleń, nie unikniemy ich. Myślę, że ci ludzie, których domy zostały teraz zniszczone – być może po raz kolejny – mogliby z chęcią przyjąć rekompensatę w postaci domu czy środków finansowych na kupno ziemi i budowę wyżej, na terenach niezagrożonych powodzią. Często kilka pojedynczych zabudowań uniemożliwia wykorzystanie sporego obszaru jako terenu zalewowego. Całych miast oczywiście nie wysiedlimy.
Czytaj też
Jakie działania powinny zostać tam podjęte?
W miastach występują także powodzie spowodowane opadami nawalnymi, a nie kulminacją fali powodziowej. Tam rolą mokradeł jest właśnie przejęcie tej wody opadowej. Często nie ma jej nawet wiele, ale jednocześnie nie ma gdzie wsiąknąć, bo powierzchnie w miastach zostały uszczelnione. Przechwycić ją mogą obszary, które wcześniej były mokradłami, ale zostały osuszone i pokryte nieprzepuszczalnymi nawierzchniami. W takich miejscach przepływ wody został tak zmieniony, że woda z ulic i placów spływa do studzienek kanalizacyjnych, a następnie jest odprowadzana do najbliższego cieku wodnego. Woda w takich ciekach po deszczach nawalnych gwałtownie się spiętrza. Jeżeli zamiast tego, w miejscach niegdyś podmokłych, tworzylibyśmy takie obszary retencji, gdzie ta woda z kanałów burzowych byłaby przekierowywana, to z jednej strony ograniczylibyśmy niebezpieczeństwo zalania w mieście, a z drugiej – uzyskiwali miejsca, które poprawiają mikroklimat i są ostoją różnorodności biologicznej. Takie miejsca mogą być bardzo atrakcyjne i służyć do rekreacji.
Doświadczeniem w ograniczaniu powodzi mogą pochwalić się Holendrzy – chodzi mi o program Room for the River, w którym w tworzenie rozwiązań przeciwpowodziowych zaangażowano też lokalne społeczności. Czy w Polsce moglibyśmy powtórzyć sukces tego programu?
Myślę, że na nizinach jak najbardziej. Tam mamy sporo obszarów, gdzie można odsunąć wały przeciwpowodziowe, ale obecnie często znajdują się tam pojedyncze zabudowania, które taką operację uniemożliwiają. Tak jest zarówno nad Wisłą, jak i nad Bugiem czy Narwią.
Często są to nowe domy, bo panuje trend, by osiedlać się jak najbliżej przyrody, w tym przypadku – rzeki. W ramach tzw. Wuzetek ludzie dostawali pozwolenia, by zajmować tereny zalewowe. Dawniej budowano raczej na terenach nieco wyższych i oddalonych, niezagrożonych aż tak przez powódź.
Te nowe zabudowania powinny zostać zaadaptowane do życia z powodzią – można np. przenieść się z najcenniejszymi rzeczami na piętro, podczas gdy parter byłby niezamieszkany w sposób stały. W ten sposób mieszkali np. Olendrzy , którzy dostosowali swoje domostwa do częstych powodzi. Drugą opcją jest przeniesienie się z tych terenów.
Co w Polsce zrobiliśmy źle jeśli chodzi o zarządzanie wodą? Często pojawia się argument o „betonowaniu rzek”.
Podeszliśmy do gospodarki wodnej bardzo jednofunkcyjnie. Uznaliśmy, że nadrzędnym paradygmatem jest usuwanie wody z krajobrazu, by tereny podmokłe przekształcić w grunty rolne. Musimy w końcu uznać, że ekosystemy lądowe i bagienne pełnią różne funkcje, a produkcja żywności jest tylko jedną z nich. Gospodarkę wodną w Polsce trzeba przemyśleć od nowa, tak, by świadczyła różne usługi ekosystemowe w sposób zbilansowany. Jedną z najcenniejszych usług jest właśnie retencja wody. Jej wartość często przewyższa korzyści z produkcji żywności. Właścicielom terenów rolnych, na których można odtworzyć mokradła, należy więc wypłacić odpowiednie rekompensaty za zalanie lub je od nich wykupić.
Oprócz osuszenia mokradeł przeprowadziliśmy także regulację rzek – to również był element podporządkowania natury produkcji rolniczej. Naturalna rzeka meandruje i zmienia swój przebieg przez sedymentację i erozję brzegów. Regulacja sprawiła, że wyprostowana rzeka mogła zostać przypisana do konkretnej działki geodezyjnej. Przywrócenie rzece jej naturalnych funkcji wiązałoby się też więc z przekształceniami własnościowymi, a to jest bardzo kosztowne.
Nie nadużywałbym z kolei określenia „betonowanie rzek”. Jest ostatnio odmieniane przez wszystkie przypadki, a tak naprawdę nie występuje w Polsce zbyt często – głównie w centrach miast i w nielicznych, kompletnie idiotycznych projektach. Okładanie brzegów płytami betonowymi czy narzutem kamiennym szkodzi oczywiście bardzo bezpośrednio – na takim odcinku biegu rzeki nie ma naturalnego ekosystemu.
Znacznie więcej mieliśmy projektów regulacji czy odnawiania dawnych regulacji poprzez proste przekopywanie i formowanie brzegów koparkami. To, poza przyspieszeniem spływu wody, niszczy też rzekę jako ekosystem i pozbawia ją zdolności do oczyszczania wody. Mówi się, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, ale naturalne ekosystemy kształtowały się pod wpływem różnorodnych warunków i są w stanie się do nich przystosować. Oddanie przestrzeni rzece zmniejsza podatność na ekstrema – chroni zarówno przed powodzią, jak i przed suszą. Dodatkowo odzyskujemy jeszcze funkcję filtracji wody, ważną szczególnie na terenach rolniczych. Bagienne strefy buforowe są w stanie usunąć związki pochodzące z nawozów, zanim spłyną do rzeki.
Nawet uregulowana rzeka, która jednak ma ten wyższy taras zalewowy, nie musi być stale pogłębiana, by pomieścić falę wezbraniową. Obecnie rzeki na terenach rolniczych są regularnie przekopywane koparkami, niektóre nawet co roku, by usunąć z nich tzw. namuły, wykasza się też rośliny. Pogłębianie sprawia, że w czasie suszy tzw. baza drenażu dla okolicznych terenów jest coraz niżej i pola, łąki czy lasy przez to bardziej wysychają.
Czytaj też
I to wystarczy, by chronić się przed powodziami?
Są oczywiście miejsca w Polsce – takie jak Kotlina Kłodzka – gdzie prawdopodobnie to nie wystarczy. Jak mówił Jacek Engel z fundacji Greenmind, na tym terenie powodzi nie da się uniknąć. Wraz ze zmianą klimatu nawalne deszcze będą bardziej intensywne i częstsze, ponieważ cieplejsza atmosfera zawiera coraz więcej wody. Podejście renaturyzacyjne trzeba zapewne łączyć z budowaniem infrastruktury technicznej i podejściem adaptacyjnym. Nie zrenaturyzujemy już uregulowanych cieków na terenach gęsto zabudowanych, a gdzieś tę wodę trzeba odprowadzić.
Jeśli chodzi o zbiorniki zaporowe, to ta powódź właśnie pokazała, że mokre zbiorniki słabo się sprawdzają w takiej sytuacji. Są one wypełnione wodą i zazwyczaj pełnią dodatkową funkcję hydroenergetyczną, która stoi w konflikcie z funkcją ochrony przeciwpowodziowej. Każdy zrzut wody ogranicza produkcję energii z hydroelektrowni, a zbiornik powinien być na czas opróżniony, by przyjąć falę powodziową. Jednocześnie może to doprowadzić do zalania terenów poniżej. W Polsce nie jest to duży problem, bo nasze rzeki mają niewielki potencjał energetyczny, ale moim zdaniem zbiorniki zaporowe elektrowni raczej nam przeszkadzają w czasie powodzi, niż pomagają. Do tego niszczą ekosystem rzeki, bo ryby nie mają szansy dotrzeć na swoje tarliska, a pofragmentowane rzeki wymagają sztucznego zarybienia. Dotyczy to wielu gatunków słodkowodnych, w tym np. szczupaków.
Ważna jest też kwestia podatności takiej infrastruktury technicznej na niestabilność systemu społeczno-ekonomicznego. Szara infrastruktura się starzeje, trzeba ją naprawiać. Wiele zależy więc od czynnika ludzkiego i decyzji władz. Ryzyko wzrasta np. w razie konfliktu zbrojnego. Procedury mogą działać w dobrze zarządzanym systemie, w czasie pokoju i dobrej koniunktury, a nie wiemy, czy zawsze tak będzie.
Wszystko wskazuje na to, że suche zbiorniki, takie jak Racibórz Dolny, są bardziej skuteczne. One też pozwalają oszczędzić przyrodę, bo poza wyjątkowymi okresami powodzi występuje tam naturalna czy też półnaturalna roślinność.
No i przede wszystkim – powtarzam – odtworzenie naturalnej retencji w mokradłach i lasach wszędzie, gdzie się da. Taka zielono-błękitna infrastruktura się nie starzeje, a staje się tylko coraz skuteczniejsza wraz ze wzrostem roślinności. Rosnące drzewa umacniają brzegi takiego zbiornika, a przyrastający torf zwiększa jego pojemność. Takie tereny są również zagospodarowywane przez bobry, które poprawiają retencję wody. Tutaj nie występuje to ryzyko, że po kilkudziesięciu latach infrastruktura zagrozi pęknięciem lub że procedury nie zadziałają i woda zostanie zbyt późno zrzucona. System korzystający z rozwiązań opartych na przyrodzie będzie działać niezależnie od sytuacji politycznej lub wysokości środków finansowych przeznaczanych na ochronę przeciwpowodziową.
Potrzebujemy zarówno szarej, jak i zielono-błękitnej infrastruktury, które będą wzajemnie się uzupełniać.
W zeszłym roku w Nature opublikowano badanie, z którego wynikało, że w Europie inwestycje w naturalną retencję byłyby najbardziej ekonomiczną opcją zapobiegania powodziom. Czy można powiedzieć, że w Polsce byłoby podobnie?
Trudno to teraz oszacować, ale zwykle koszty szarej infrastruktury technicznej są niedoszacowane, ponieważ bierze się pod uwagę tylko proces budowy, a nie koszty utrzymania i rozbiórki lub przebudowy po kilkudziesięciu latach.
Być może koszty zielono-błękitnej infrastruktury mogłyby być dodatkowo obniżone przez działalność bobrów, które właściwie wykonują za nas pracę za darmo?
Słyszałem niedawno w mediach opinię osoby z terenów powodziowych, że bobry robią to najlepiej i to im powinniśmy zostawić pracę poza miastem. Bobry powodują, że woda może rozlać się szerzej i zwiększają pojemność wodną danego terenu. Być może w miejscach gęsto zaludnionych powinniśmy pokojowymi metodami utrudniać im nieco życie, a poza miastami oddać im przestrzeń, bo one najlepiej tą wodą zarządzą. Rolnikom należą się za to oczywiście rekompensaty. Potrzebujemy pozytywnej legendy bobra, która powinna być przekazywana od kołyski.