Klimat
Klimatyczna sztuka wojny według UE. Jak Bruksela tworzy cele redukcji emisji? [KOMENTARZ]
Grudniowy szczyt przywódców Unii Europejskiej jest ważny nie tylko z uwagi na możliwość zagrania vetem w sprawie budżetu przez Polskę. To także spotkanie, które ma przynieść ważną decyzję o nowych celach klimatycznych Unii – pisze prof. Konrad Świrski.
Organizowany 10 grudnia szczyt przywódców UE spotkanie, które ma przynieść ważną decyzję o nowych celach klimatycznych Unii i wprowadzeniu nowego (co najmniej) 55-procentowego (zamiast 40-procentowego) współczynnika ograniczenia emisji CO2 do 2030 (w stosunku do roku 1990 – we wszystkich sektorach). Sprawa jest tu raczej całkowicie przesądzona – pojawiają się już informacje w unijnych wypowiedziach i dokumentach - „ograniczenie emisji o 55% do 2030 r. w porównaniu z poziomem z 1990 r. jest wykonalne z ekonomicznego punktu widzenia i korzystne dla Europy” – czyli nowy cel redukcji będzie fundamentem Zielonego Ładu i krokiem na drodze do tzw. „neutrality” – całkowitego zredukowania (do 0%) emisji netto w UE. Nowy cel na rok 2030 stanowi wielkie wyzwanie dla Polski, która z trudem próbowała doścignąć cel wcześniejszy (40 % całkowity, 43 % w sektorze energetyki ETS) – zaaprobowany decyzją wszystkich państw na unijnym szczycie 2014 roku.
Europejskie negocjacje o kolejne cele klimatyczne to oczywiście mieszanina rzeczywistej obawy o klimat i przyszłość naszego świata, idealizmu, ideologii, dobrych chęci, ale też i czystego lobbingu i twardego forsowania swoich własnych interesów. Jest to też doskonałe miejsce do popatrzenia na różnorodne techniki i sztuczki negocjacyjne - warto się uczyć.
W samym opisie strategii posłużyłem się dostępnym w Internecie, ciekawym opracowaniem Patrycji Klimas – „Strategie i techniki negocjacyjne”:
Historia europejskich celów redukcyjnych na rok 2030 zaczyna się w 2014 – jeden ze szczytów przywódców (22 października) uchwala jednogłośnie tzw. konkluzje (dokument z sygnaturą EUCO 169/14). Polska mogła zastosować veto, ale na to się nie zdecydowała. To wytyczenie celów emisyjnych na kolejną dekadę (2020-2030) jako następstwo pierwszego etapu europejskiej polityki klimatycznej tzw. 20/20/20/. Marketingowe nazwy mówią wiele i tak do 2020 filarem europejskiej polityki miała być redukcja emisji CO2 o 20%, a teraz (2014) na kolejną dekadę określono to na 40% (obie wartości w stosunku do referencyjnego roku 1990. Dodając, że dla energetyki ta wielkość miała wynosić minus 43% (bo to sektor w systemie ETS) i w stosunku do referencyjnego roku 2005 – mamy już pierwszy przykład jak wygląda europejskie prawodawstwo energetyczne – to skrzyżowanie „prawniczego Bizancjum” z metoda negocjacyjną „tysiąca wyjątków” – obudowywania pozornie prostych dyrektyw (przynajmniej w komunikacji PR-owej) w tysiące wykluczeń, wyjątków, dodatkowych paragrafów pisanych małym drukiem i paragrafów, które oczywiście są korzystne dla tego kto je tam wprowadził. Polska w negacjach w 2014 jest w bardzo trudnej sytuacji, nie może skorzystać z veta (bo gra na ścisłą współpracę z Unią i dobrego partnera oraz liczy na fundusze). W negacjach jest w łatwy sposób przyparta do ściany (tzw. „szokująca oferta” – bardzo ambitne cele klimatyczne – wręcz zabójcze dla kraju z ówczesnym 85% udziałem węgla oraz „presja faktów” – nieuchronność pewnych wydarzeń – tu polityka klimatyczna jako podstawa bycia w UE), ale za chwilę także z wykorzystaniem techniki „pozornych ustępstw” (zaoferowanie traktowane jako wielkie ustępstwa, dość znikomych albo problematycznych korzyści – tu pokazanie tzw. Funduszu Modernizacyjnego – specjalnych unijnych pieniędzy na inwestycje oraz tzw. derogacji – darmowych uprawnień do emisji dla najuboższych państw UE). Polska musi nowe unijne cele zaakceptować, bo wszystko opakowane jest łącznie w coś co negocjatorzy nazywają „dziegieć i miód” – mieszanie negatywnych informacji (szybka redukcja) z potencjalnie korzystnymi (fundusze, pieniądze na modernizację), co pomaga w ówczesnym sporze rządzący-opozycja.
Dokument końcowy tzw. konkluzji klimatycznych 2014 jest następnie rozbudowany o dodatkowe zapisy wyjaśniające, które oczywiście wprowadzone były jako „dodawanie” – stopniowe rozszerzanie wymagań uzgodnionych ogólnie na szczycie (np. doprecyzowanie, że derogacje owszem będą ale muszą być następnie przełożone na ekwiwalentne – w kosztach - inwestycje w „zielone technologie”).
Rok 2014 szybko mija i pojawia się 2015 – a w nim światowy tym razem Szczyt Klimatyczny w Paryżu (grudzień) i ogólnoświatowe porozumienie, którego znowu nie wypada podpisać, choć tym razem podpisuje już nowy, inny rząd. Dokument paryski w niczym nie przypomina europejskich dyrektyw, nic tam nie mówi się o celach redukcji CO2, ale tylko o konieczności zachowania ograniczenia wzrostu średniej temperatury globu do 2 stopni Celsjusza (potem przyciśnięte do 1,5) w stosunku do epoki przedindustrialnej. Polska zadowolona z tak rozmytych zapisów, których nikt nie rozumie, nie wie jeszcze, że jest to podstawą do kolejnej techniki – „ekspert”- podpierania się prawdziwą albo i wylobbowaną analizą ekspercką – a więc wykorzystania najróżniejszych opracowań, raportów, analiz – które nagle pojawiają się z prędkością światła ze wszystkich opiniotwórczych klimatycznych instytucji (w dużej mierze także lobbystycznych). Ekspert w szybki sposób powiązuje dwu- (a za chwilę już 1,5) stopniowe progi wzrostu temperatury z koniecznością redukcji emisji CO2, a Europa wchodzi na poziom presji („presja faktów”), że podpisanie Porozumienia Paryskiego jest jednoznaczne ze zgodą na jeszcze większą redukcję CO2.
Rozpoczyna się okres z tzw. „eskalacją żądań”(ciągłe podwyższanie celów i zaostrzanie warunków) co możliwe jest, bo głosowania są już na komisjach i na ogólnym forum Parlamentu Europejskiego – wobec tego zwiększa się cel zarówno dla energetyki odnawialnej jak i dla efektywności energetycznej (CO2 zostaje jeszcze do 2019-2020). Przeplatane jest to z tzw. „metodą faktów dokonanych / polityka czynów dokonanych ” – stawianie drugiej strony w obliczu niekorzystnych warunków – jak przy wcześniejszym przyjęciu MSR (Market Stability Reserve) w 2019 (zamiast 2021). Generalnie te lata to szerokie stosowanie tzw. „próbnego balonu” – testowania maksymalnych możliwych do uzyskania ustępstw poprzez wszelkiego rodzaju wstępne koncepcję zmian celów emisyjnych z 2014, a nawet tzw. metoda „optyka z Brooklynu”, który podobno słynął z naciągania swoich klientów poprzez podanie ceny początkowej, a następnie dokładaniu kolejnych opłat za usługi dodatkowe. W unijnych regulacjach pojawiają się też nowe dokumenty jak „pakiet zimowy” gdzie przemycane są kolejne zapisy przez „dodawanie” – stopniowe rozszerzanie zakresu żądań i tak np. eliminowane są z rynku mocy elektrownie węglowe poprzez pozornie niezwiązane zapisy o limicie emisyjności 550 gCO2/kWh.
Wszystko to prowadzi finalnie, już po kolejnych wyborach europejskich i zdecydowanej przewadze liberalno-centrowo-lewicowych partii, które mają problemy klimatu jako jedno z głównych postulatów na sztandarach, do opracowania wizji Green Deal (Zielony Ład). To zupełnie nowa, holistyczna wizja zielonej Europy i daleko bardziej idącej niż poprzednio redukcji. CO2 rozpoznane jako główny wróg klimatu ma podlegać zasadzie neutrality i ma być ograniczone (emisyjnie) do zera w Unii Europejskiej w roku 2050. To z kolei metoda negocjacji „szokująca oferta” – coś zupełnie przekraczającego (przynajmniej w naszym mniemaniu) nasze możliwości i jej odmiana „drzwi w twarz” – podawanie na początek zupełnie niekorzystnej informacji, a następnie uzupełnianie jej o pewne, potencjalnie korzystne modyfikacje. To także coś co nazywa się „nagroda w raju” – obietnica (hipotetyczna) nagrody w przyszłości i wprowadzenie w Green Deal koncepcji o wielkich (z pozoru) funduszach transformacyjnych, które mają pomóc gospodarce i właściwie spowodować, że cały proces transformacji będzie bezproblemowy i bezbolesny. Po pierwszym przełożeniu Green-Dealowych celów CO2 na 2030 (jako pomost do 2050) – m.in. przez opór Polski na szczycie w 2019 gdzie sugerowaliśmy dokładne policzenie kosztów i dopytywaliśmy się jak dokładnie z tymi funduszami, przyszedł COVID i na chwilę wszystko wstrzymał. Wstrzymał tylko na krótko, bo Green Deal wraca szybko i wraca wzmocniony jako powiązanie z wielkimi Funduszami Odbudowy post-koronawirusowej gospodarki europejskiej. Teraz 55 % staje na kolejnym wielkim szczycie Unii – też jako „finalne podniesienie stawki w grze” (zaostrzenie negocjacji poprzez wzmocnienie ich wagi i obciążenie drugiej strony winą za ich załamanie) oraz oczywiście kombinację „balonu próbnego”, „szokujących propozycji” i „drzwi w twarz” – bo część europejskich partii ekologicznych domaga się 60 % i więcej.
Polska staje więc w obliczu strategicznego problemu energetycznego, który otwiera kolejne pole unijnych problemów, a może być nawet bardziej istotny niż dzisiejsze spory ideologiczne. Krótkie zobrazowanie na podstawie tego jak ma wyglądać polski Energy-mix w 2030 – do tej pory w nowej wersji PEP 2040 goniliśmy unijne cele planując 32% energii odnawialnej i ok. 50-53% węgla (dla poprzednich celów minus 43%), teraz to już nie wystarczy i powinniśmy orientacyjnie schodzić z węglem na 40-43%, dokładać 20% gazu (z którym za chwilę problem po 2040) i zwiększyć ilość OZE pewnie do 37%. Czy to w ogóle możliwe – nie wiadomo, nie mówiąc już o tym, ile to kosztuje i czy jakiekolwiek fundusze sprawiedliwości czy modernizacji mogą naprawdę pomóc.
Poza problemem finansowo-technicznym mamy też problem negocjacyjny, bo nasze techniki są skromniejsze i słabsze. Próbujemy co prawda cały czas metody tzw. „pustego portfela” – prezentowanie chęci przy jednoczesnym pokazywaniu braku środków – być może jest to dobre jeśli kupujemy pomidory, natomiast nasz problem z brakiem kasy, na Unię to ciągłe wzbudzanie współczucia już chyba nie działa. Dodajemy też „salami” i „skubanie” – cały czas próbując coś minimalnie zmieniać w zapisach i żądaniach, a przede wszystkim „grając na czas” dodajemy „tysiąc wyjątków” – pozornie akceptując ustalenia, zgłaszamy przed ich finalizacją kolejne drobne, na pewno obiektywne zastrzeżenia. Cały czas liczymy na jakieś dodatkowe wydarzenia polityczne i jakąś pomoc, ale nie za bardzo wychodzi, bo z drugiej strony jest technika „dziel i zdobywaj” – pozyskanie aprobaty wszystkich innych zaangażowanych w negocjacjach. Finalnie całość zbliża się do nieuchronnego końca i „finalnego podniesienia stawki w grze” – stawki, która naprawdę może być bardzo duża za chwilę, bo może oznaczać pozostanie (lub nie) w europejskim kręgu politycznym gdzie jako ostatnia kartę w negocjacjach możemy postawić „protezę (złamana noga)” – odrzucenia oferty drugiej strony uzasadniając jakimś obiektywnym, nadrzędnym dla obu stron, stanem rzeczy.
Dla pełnego podsumowania, z każdej strony w negocjacjach pojawia się coś co zwane jest „zdechłą rybą albo szczurem” – wprowadzenie do negocjacji jakiś szczególnie dziwacznych lub trudnych do spełnienia żądań i uporczywe wymaganie czegoś dziwnego (i często niemożliwego dla drugiej strony) – tylko po to, żeby finalnie otrzymać ustępstwa na zupełnie innym polu. Patrząc na dziś ta ryba zaczyna być już nie zdechła, ale staje się kluczowym polem do rozmów i wszyscy zaczynają się gubić o co właściwie chodzi.
Podsumowując i jak zawsze ucząc się na tej historii – warto szkolić się w negocjacjach i korzystać z jak najszerszego zestawu technik. Lepiej dobrze negocjować niż potem źle wylądować, ale też i same negocjacje mogą prowadzić na manowce jak stawia się za wysokie stawki i to w momencie, kiedy partner (druga strona) dobrze widzi nasze karty. Warto też już tak zupełnie serio – zacząć przygotowywać się na cel redukcji CO2 w 2030 – 55 % bo tu chyba już nie negocjujemy się za wiele.
Prof. Konrad Świrski