Reklama

Wiadomości

Dwudziesty stopień zasilania, czyli dlaczego nadmiar kopalń skutkuje brakiem węgla [ANALIZA]

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

W obiegu medialnym pojawiły się sugestie, że Polskę może dotknąć blackout - a wszystko z powodu malejących zapasów węgla w elektrowniach czy ciepłowniach. Jak jest naprawdę?

Obecny  kryzys energetyczny sprawił, że wróciła moda na słowo "blackout", i to przede wszystkim w Europie Zachodniej. Rządy Niemiec czy Holandii przygotowują obywateli na to zjawisko, polegające na tym, że energii fizycznie nie ma i nie można jej dostarczyć odbiorcom. W ślad za tym pojawiły się sugestie, że takie zjawisko może wystąpić także u nas - a to z powodu malejących zapasów węgla w elektrowniach czy ciepłowniach. Jak więc jest naprawdę?

Generalnie - blackout taki, przed jakim przestrzegają kraje zachodnie, nam akurat nie grozi, a to z powodu naszego zapóźnienia w transformacji energetycznej.  Otóż  Niemcy, a w ślad za nimi i spora część Europy z powodów klimatycznych zrezygnowały najpierw z węgla, ale także, z powodów już czysto ideologicznych, także z bezemisyjego i stabilnego atomu, stawiając całkowicie na OZE i gaz ziemny. Tymczasem późna jesień okazała się dla tych źródeł mało łaskawa: brak wiatru i słońca zmniejszył efektywność OZE, a gazowy szantaż Rosji sprawił, że gazu fizycznie brakuje i energii nie ma z czego wytwarzać. A że Niemcy, nie bacząc na realia, w ostatnim dniu roku wyłączyły 3 elektrownie atomowe dające 4 GW mocy (czyi tyle, co nasz Bełchatów) a Rosja ustępować nie zamierza, mając Europę „na widelcu" gazowego szantażu, więc blackout jest tam scenariuszem realnym.

Tymczasem nasza  energetyka - pomimo, że dekarbonizuje się błyskawicznie - jest jednak oparta w większości na węglu, co sprawia, że ryzyko fizycznego braku energii jest praktycznie wykluczone. To jednocześnie oznacza, że energia będzie droga, ponieważ ceny prawa do emisji CO2 wzrosły w tym roku o 300%, a nasza gospodarka jest najbardziej emisyjną (bo najbardziej węglową) w UE.  Co prawda, na przestrzeni kilku lat zeszliśmy z ponad 80 do 65% udziału węgla w miksie energetycznym, zbliżając się do celu wyznaczonego na rok 2030, niemniej generowany koszt zakupu uprawnień do emisji uderza w ceny energii.

Czy więc węgla brakuje? A może warto przy nim pozostać, skoro go mamy? Niestety, polityka klimatyczna UE raczej wyklucza wariant węglowy, zresztą Polska podjęła decyzję o odejściu od niego do 2049 r. Tym niemniej obecny kryzys energetyczny charakteryzuje się tym, że przez ostatnie półtora roku pojawiają się całkowicie przeciwstawne problemy do rozwiązania - i tak również jest z węglem. Od kilku lat górnictwo borykało się jego nadprodukcją, co skutkowało zawalonymi placami przy kopalniach i walką cenową o klienta (energetykę), co z kolei powodowało straty branży. Dodatkowo niska cena węgla na rynkach sprawiała, że import bywał tańszy od wydobycia, a kolejne lekkie zimy sprawiały, że energetyka nie zużywała zakupionych zapasów (a więc nie odbierała bieżącej produkcji z kopalń). W efekcie górnictwo nie inwestowało w wydobycie, gdyż i nie miało na to pieniędzy, i musiało ograniczać produkcję. Ale przyszedł kryzys roku 2021, ceny węgla na świecie  wystrzeliły, podobnie jak popyt (zwłaszcza na Dalekim Wschodzie), a pozbawiona gazu i OZE Europa zaczęła kupować każdą energię - także tę „brudną" z węgla.

Dla polskiej energetyki był to czas żniw - w 3 miesiące wyeksportowała energię za 300 mln zł, ale zapasy z placów przy elektrowniach i kopalniach zaczęły się kurczyć, zaś zwiększenie wydobycia czy uruchomienie nowej ściany to proces na kilka-kilkanaście miesięcy. I tak w listopadzie kopalnie sprzedały o pół miliona ton więcej węgla, niż wydobyły, co oznacza, że intensywnie pozbywają się zapasów.

W świetle cyfr górnictwo wygląda logicznie: żeby zaspokoić potrzeby energetyk,i potrzebujemy realnie 5-6 efektywnych i doinwestowanych kopalń. Również 5-6kopalń jest zasadniczo zyskowna bądź wychodzi na zero. Problemem jest natomiast, że (nie licząc tych, które wydobywają węgiel koksujący w JSW) mamy ich prawie dwa razy więcej, więc w efekcie deficytowe zakłady ciągną w dół całość przez wysokie koszty wydobycia, ale także przez walkę cenową, co w efekcie pogłębia straty ich i dobija te dobre zakłady. Czyli w zasadzie recepta jest dość prosta, lecz jej wykonanie wymaga pewnej akceptacji społecznej oraz pieniędzy -- a te miała dać UE w ramach Zielonego Ładu z Funduszu Sprawiedliwej Transformacji. Niestety, fundusz ten połączono z pieniędzmi z funduszy odbudowy po covidzie (w naszym przypadku Krajowego Planu Odbudowy) a ten UE nam zablokowała, co sprawia, że także rząd nie ma pola manewru:  musi działać w porozumieniu i za zgodą UE, a z powodów zupełnie z energetyką niezwiązanych porozumienie dojść do skutku nie może. Tak więc znowu ucieka nam sytuacja lepszej koniunktury, która mogłaby wreszcie zbudować mniejszy i schyłkowy, ale jeszcze przez lata w miarę efektywny mechanizm bezpieczeństwa energetycznego Polski.

dr Dawid Piekarz

Wiceprezes Instytutu Staszica

Reklama

Komentarze (1)

  1. Jan z Krakowa

    Czyli deficytowe zakłady ciągną w dół kopalnie niedeficytowe? W jaki sposób, czyżby sprzedawały węgiel po niższych cenach od kopalni niedeficytowych? Wg mnie nie do końca ekonomiczna analiza zyskowności kopalni ma sens: przykład, czy siły zbrojne dowolnego kraju są zyskowne? A przemysł zbrojeniowyk kiedy jest zyskowny, gdy eksportuje sprzęt, czy gdy produkuje go na rynek krajowy? są to kwestie stojące ponad doraźnym rachunkiem ekonomiczny, jest to oczywiste, ale niedoceniane.

Reklama