Analizy i komentarze
Górniczy klincz niczym powtórka z przeszłości [FELIETON]
Rzeczywistość nie daje się zaklinać, choć są ludzie, którzy nieprzerwanie, od lat, podejmują takie próby. Trochę na przekór lekcjom płynącym z historii
Było kiedyś na mapie Europy państwo, które w XVI w. u podstaw swojej gospodarki postawiło na zboża, czyniąc z produktów rolnych główne źródło zysków. Traf chciał, że wtedy miało to jeszcze sens – zwłaszcza że Stary Kontynent nawiedzały klęski nieurodzaju, a zainteresowanie dworów kierowało się ku terenom za oceanami. Z wielkiego portowego miasta co rusz wypływały statki załadowane po strych, w drugą stronę za to trafiały towary z Zachodu.
Pod hasłem „carpe diem”, z ukochanej przez mieszkańców tegoż kraju łaciny, upływały lata. Gospodarczego dogmatu nikt nie myślał zmieniać, metody produkcji zostawały te same, a pieniądze płynęły szerokim strumieniem (że do wybranej grupy i dzięki wyzyskowi innej, to inna historia). Zmieniał się za to świat, co umykało ówczesnym. Część Europy wykonywała pierwsze kroki ku industrializacji, stawiając manufaktury, praprzodków fabryk, i rozwijając przemysł. Przy okazji za granicą szukano nowych rozwiązań, poprawiano wydajność produkcji rolnej, po niedoborach nie było śladu, a i nowe ziemie zaczęły przynosić niemałe profity. Handlowa równowaga zaczynała się chwiać, bo gros eksportu państwa opierał się na wysyłce podstawowych produktów, a znaczną część zapotrzebowania na bardziej zaawansowane technologicznie towary czy dobra luksusowe pokrywano importem.
Takie właśnie były realia Korony Królestwa Polskiego, jak i Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Stwierdzenie, że „zbożocentryzm” przyczynił się do jej późniejszego upadku, jest na pewno na wyrost (podobnie jak tezy o Polsce jako „spichlerzu Europy”), ale z perspektywy kilku wieków wiemy, że nie był to najlepszy pomysł. Podobnie jak oddanie tego skrawka gospodarki magnaterii i szlachcie, które nie wykazywały większego zainteresowania zmianami. Zresztą – nawet obrót towarami w Gdańsku był zdominowany przez zagranicznych kupców, bo przecież Sarmatom nie w smak było parać się handlem.
Ta historia z naszych dziejów powraca do mnie co jakiś czas, nie tylko 4 grudnia, w górnicze święto – Barbórkę. Wspominam ją zawsze, gdy słyszę głosy, że nie ma co wpisywać się w modę czy „płynąć z prądem”. Naszym antenatom może nie odbiło się to od razu czkawką, ale skutki ich polityki znamy. Górnictwo jest w podobnej sytuacji po 1989 r. Związkowcy, niczym ci wspomniani magnaci, trwają przy tym, co było. Wbrew wszystkiemu i wszystkim, na przekór choćby rynkowym realiom.
Czytaj też
Kondycja sektora wydobywczego w Polsce – podsumowując tylko ostatnie dwa lata – jest kiepska, nawet jeśli miał swoje momenty chwały. W 2022 roku chwalono się zapasami, a media obiegały doniesienia o skokach cen. Liczono, ile dzięki temu zarobią krajowi wytwórcy. Jednocześnie istniało ryzyko, że zabraknie węgla dla gospodarstw domowych. W tym roku węgla mamy aż nadto, a ceny – także za granicą – spadły. Polska Grupa Górnicza nie tylko wyprzedaje węgiel odbiorcom indywidualnym, ale i elektrowniom, a i tak wydobywała więcej, niż udawało jej się zbyć. Polski węgiel musiał też ustąpić miejsca importowanemu surowcowi, sprowadzonemu w pośpiechu w ubiegłym roku, a który nadal zalega na zwałach. Wydobycie drożeje, a kopanie coraz głębiej zwiększa nie tylko koszty, ale i ryzyko wypadków.
Maleje zapotrzebowanie na węgiel w zawodowej energetyce, bo konwencjonalne źródła powoli są wypierane przez rosnące w siłę OZE. Z roku na rok spada krajowe wydobycie. Wyliczać słabe punkty można długo. Mowa natomiast o sektorze, który co roku może liczyć na dopłaty. W tym roku tylko PGG może potrzebować ponad 5 mld zł na pokrycie luki w finansach, a nie jest to jedyna spółka wydobywcza, która może wymagać podania państwowej kroplówki.
W naprawie sytuacji nie pomagają politycy, którzy na czas „nie dowożą” reform. Powstanie Narodowej Agencji Bezpieczeństwa Energetycznego miało wspierać realizację górniczo-rządowych porozumień. NABE jednak nie ma i nie wiadomo, co dalej z tym projektem. Podobnie – nie ma też notyfikacji Komisji Europejskiej dla dwóch ważnych górniczo-rządowych porozumień: dla sektorów węgla brunatnego oraz kamiennego.
Czytaj też
Nikt nie oczekuje, że z dnia na dzień zamykane będą kolejne kopalnie. W najbliższych latach polski miks energetyczny wciąż będzie potrzebował mocy z elektrowni węglowych, a dobrze byłoby, gdyby spalane w nich paliwo było krajowe. Bezpieczeństwo energetyczne – czy tego ktoś chce, czy nie – będzie jeszcze przez jakiś czas zależne od górnictwa i kondycji wysłużonych bloków węglowych. To jednak jedyny argument „za” utrzymywaniem wielu kopalń – mają działać na tyle długo, aby dostarczać paliwo wycofywanym z użytku elektrowniom i elektrociepłowniom węglowym. Górnictwo jest więc w pewnym klinczu – o jego przyszłości zdecyduje to, jak będzie postępować krajowa transformacja. To ostatni dzwonek na prowadzenie rozmów i kreślenie planów na przyszłość – z roku na rok pozycja negocjacyjna związkowców będzie słabnąć.
Szkoda w tym wszystkim górników, których raz związkowcy, a raz władze, zapewniają, że „będzie dobrze”. Już nie jest i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Transformacji energetycznej zatrzymać się nie da, a jej postępy w Polsce i na świecie będą przynosić kolejne złe wieści dla górnictwa. To od decyzji podejmowanych teraz będzie zależeć, czy transformacja będzie sprawiedliwa, czy też zbierze żniwo w postaci dramatów dziesiątek tysięcy pracowników sektora. Jeśli porozumienia i plany dla górnictwa nie będą nadążać za rzeczywistością, to bardziej realny jest drugi ze scenariuszy. A tego nie życzę nikomu. Wyciągajmy wnioski z historii.