Reklama

Zrozumienie zagrożenia, jakie dla europejskiej polityki energetycznej oznacza budowa rurociągu Turkish Stream, wymaga cofnięcia się nieco w czasie. Znowu jesteśmy w grudniu 2014 roku. Władimir Putin na wspólnej konferencji z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoganem ogłasza, że w związku z „niekonstruktywnym stanowiskiem” Unii Europejskiej jego kraj rezygnuje z realizacji koncepcji South Stream. Wtóruje mu Aleksiej Miller, prezes Gazpromu, który stwierdza: „To koniec. Projekt jest zamknięty”. Zapomina dodać, że tylko pozornie. 

Fot. Energetyka24

Podczas tej samej wizyty dochodzi do podpisania porozumienia pomiędzy Gazpromem, a tureckim koncernem BOTAS. Dotyczy ono budowy połączenia Turkish Stream. Pierwotny projekt zakłada, że będzie mieć ono przepustowość na poziomie  63-64 mld m3, z czego 14 mld m3 zostanie przeznaczonych na rynek turecki. To dokładnie tyle, ile w uśrednionym ujęciu trafia rocznie do Turcji przez Ukrainę. Pozostała część surowca ma być przeznaczona na rynek europejski - szczególnie dla krajów z południa kontynentu, ale nie tylko, o czym za chwilę. Oczywiście, ani wówczas, ani obecnie nikt nie ma wątpliwości, że jest to koncepcja bliźniacza względem South Stream - zarówno w odniesieniu do założeń geopolitycznych, jak i oddziaływania na europejski rynek gazu. O wadze projektu dla Moskwy niech zaświadczą liczby - źródła zbliżone do banków inwestycyjnych wskazują, że od grudnia 2014 do stycznia 2016 Gazprom przeznaczył wyłącznie na zakup rur już w sumie ok. 1,8 mld euro.

Powyższa kwota robi tym większe wrażenie, że historia Turkish Stream nie była, poetycko rzecz ujmując, „usłana różami”. Można pokusić się o stwierdzenie, że stanowi ona wyjątkowo interesującą metaforę stosunków turecko - rosyjskich, przeplatanych okresami  względnie spokojnej współpracy, ścierającymi się interesami oraz gwałtownymi zwrotami akcji. Dość przypomnieć w tym miejscu, że  na początku grudnia 2015 roku Aleksander Nowak poinformował, iż wszystkie prace związane z realizacją projektu Turkish Stream zostały zawieszone. Oficjalnie decyzja była kolejnym owocem niezwykle napiętych relacji bilateralnych, których bezpośrednią przyczyną stało się zestrzelenie przez Turków rosyjskiego samolotu Su-24.

Minister podkreślał w swojej wypowiedzi, że wstrzymanie rozmów nt. magistrali wynika pośrednio z postanowień rządowego dekretu, który jednostronnie zawiesił działalność międzyrządowej rosyjsko-tureckiej komisji ds. współpracy gospodarczej i handlowej: „(…) Jeżeli jej działalność została zawieszona, to prace nad porozumieniem ws. Turkish Stream także” - mówił Nowak.

Warto jednak zwrócić uwagę, że inwestycja już wcześniej wzbudzała sporo emocji. W lutym 2015 r. Turcy poinformowali, że w bilateralnych rozmowach z przedstawicielami Gazpromu ustalono, iż cena gazu dostarczanego nad Bosfor będzie niższa o 10,25%. Umowa dyskontowa miała zostać podpisana w marcu 2015. Kunktatorska postawa Rosjan (wynikająca m.in. z trudnej sytuacji finansowej) spowodowała, że oficjalne porozumienie nie zostało zawarte. Doprowadziło to do serii napięć pomiędzy obydwoma stronami. Ich najbardziej widowiskowym aspektem było skrupulatne egzekwowanie przez Ankarę formalnych kwestii związanych z ewentualną budową rurociągu, a w dalszej perspektywie jego czasowe zablokowanie. Po kilku miesiącach bezowocnych rozmów państwowy koncern Botas poinformował, że sprawa cen gazu zostanie skierowana do rozpatrzenia przez Trybunał Arbitrażowy. Inną osią sporu jest odizolowanie wspomnianego Botasu od budowy magistrali, co oczywiście nie jest zgodne z tureckimi interesami i generuje kolejne ognisko konfliktu. 

Zaledwie dwa miesiące później Turkish Stream ponownie znalazł się w centrum politycznych sporów. W kwietniu 2015 r., ówczesny premier Turcji Ahmet Davutoglu, komentując wizytę przywódców Rosji i Francji w Erywaniu podczas obchodów setnej rocznicy ludobójstwa Ormian, powiedział, że może ona doprowadzić do rewizji stanowiska jego kraju m.in. w kwestii budowy rzeczonego gazociągu.

Powyższą sekwencję wydarzeń uzupełnia komunikat Międzynarodowej Agencji Energii z listopada 2015, która poinformowała, że wedle danych, którymi dysponuje, Rosja nie posiada wystarczających środków finansowych na równoczesną budowę gazociągów: Nord Stream 2, Siła Syberii i Turkish Stream. Zdaniem analityków MAE pozyskanie przez Rosjan kapitału potrzebnego na realizację wspomnianych połączeń jest nierealne. Od tamtego momentu sytuacja finansowa Gazpromu nie uległa poprawie - w pierwszej połowie listopada br. Federalna Służba Celna poinformowała, że przychody spółki z tytułu eksportu gazu w okresie styczeń - wrzesień 2016 spadły o 31% w stosunku do ubiegłego roku. Sytuację dodatkowo utrudnia decyzja UOKiK, która doprowadziła do rozwiązania konsorcjum Nord Stream II, co dodatkowo utrudnia proces finansowania przedsięwzięcia.

Fot. Energetyka24

Mając świadomość wszystkich napięć i niepokojów towarzyszących przygotowaniom do budowy Turkish Stream, należy spoglądać w zupełnie innym świetle na doniesienia sprzed kilku tygodni o porozumieniu Rosji i Turcji ws. realizacji inwestycji.  Przypomnijmy, że po spotkaniu Władimira Putina i Recepa Tayyipa Erdogana, szef Gazpromu ogłosił, że dwie nitki rurociągu będą gotowe do eksploatacji już w 2019 roku - ważna data, ponieważ wtedy wygasa umowa dotycząca tranzytu gazu przez Ukrainę. Połączenie miałoby rozpocząć swój bieg w stacji kompresorowej Russkaja koło Anapy, a następnie przez Morze Czarne biec do  wsi Kiyikoy, która znajduje się w europejskiej części Turcji. Przepustowość rury ma wynieść ok. 28 - 30 mld m3, czyli dwa razy mniej, niż pierwotnie planowano. Wynika to pośrednio z twardego stanowiska Ankary, która stara się w ten sposób upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony podjąć współpracę z Rosją w zakresie gwarantującym zyski związane np. z opłatami tranzytowymi, czy pozyskiwaniem tańszego surowca, z drugiej natomiast wysłać czytelny sygnał do Europy, że alternatywą dla porozumienia może być zacieśnianie kooperacji z Moskwą i np. rozbudowa przepustowości połączenia.

To niezwykle istotne, kiedy uświadomimy sobie geopolityczne skutki realizacji inwestycji w zaprezentowanej kilka tygodni temu formule. Wpisuje się ona wprost w długofalową strategię Moskwy, która z konsekwencją dąży do zwiększenia swojego wpływu na funkcjonowanie europejskiego rynku gazu i ograniczenia wolumenu surowca tranzytowanego tzw. szlakiem ukraińskim. Turkish Stream (a wcześniej South Stream) należy postrzegać, jako koncepcję komplementarną z planami budowy Nord Stream 2. Łączna przepustowość obydwu magistral ma wynosić 69 mld m3 gazu rocznie - dla przypomnienia, w 2015 roku przez ukraiński system transportu gazu przesłano ok. 67 mld m3 surowca. Oczywiście należy zakładać, że Rosjanie, np. ze względu na opór Komisji Europejskiej, nie będą mogli wykorzystywać pełnych mocy wspomnianych rurociągów (pojawiają się tu bowiem liczne zarzuty dotyczące niezgodności z trzecim pakietem energetycznym i przepisami antymonopolowymi), kłopot polega jednak na tym, że aby nadwyrężyć stabilność energetyczną Europy Środkowo-Wschodniej potrzebują osiągnąć „zaledwie” połowę zamierzonego celu. Eksperci wskazują, że ukraiński system tranzytowy (zdolny do obsłużenia ponad 100 mld m3 gazu) zachowuje rentowność przy poziomie 35 - 40 mld m3. Gdyby doszło do realizacji Turkish Stream w zamierzonym zakresie, to niemal „od zaraz” możliwe stałoby się zmniejszenie wolumenu słanego szlakiem ukraińskim nawet o 28 mld m3. O zagrożeniach związanych z marginalizacją Ukrainy  i odcięciem jej od wpływów z tytułu tranzytu gazu napisano już tak wiele, że w tym miejscu pozwolę sobie o nich zaledwie wspomnieć, są to: ekonomiczna (a w następstwie zapewne i polityczna) destabilizacja bliskiego sojusznika Polski, zastopowanie procesu reform, narażenie tamtejszej infrastruktury przesyłowej na realizację tzw. scenariusza białoruskiego w związku z brakiem środków modernizacyjnych, czy przede wszystkim naruszenie architektury bezpieczeństwa dostaw surowców dla naszego regionu. 

Ponadto, obydwa projekty mają na celu ekonomiczne zaangażowanie państw z Północy i Południa kontynentu, tak aby w swoich kalkulacjach energetycznych orientowały się one w pierwszej kolejności na Rosję (ze względu na realne interesy, rosnące wpływy polityczne FR lub uzależnienie od jednego dostawcy), a dopiero później, ewentualnie, na zagadnienia związane np. z solidarnością energetyczną w ramach Unii Europejskiej. W znaczącym stopniu utrudni to działania związane z koordynacją polityki UE w sektorze energetycznym oraz realizację projektów dywersyfikacyjnych. Należy bowiem pamiętać, że niezwykle rzadko obejmują one swoim zasięgiem wyłącznie państwa, które są ich inicjatorami i głównymi beneficjentami - w zdecydowanej większości przypadków wymagają także co najmniej neutralności ze strony państw trzecich. Tak się tymczasem składa, ze wiele z nich może zostać zaangażowanych (w mniejszym lub większym stopniu) zwłaszcza w realizację projektu Turkish Stream. Przypomnijmy, że jednym z rurociągów, które potencjalnie mogłyby rozprowadzać surowiec z Tureckiego Potoku po Europie, jest planowany od pewnego czasu Eastring o przepustowości 20 mld m3 rocznie. Jego przedstawiciele wypowiadali się w przeszłości bardzo pozytywnie o koncepcji  tłoczenia rosyjskiego surowca z południa na północ kontynentu. Powstanie tego połączenia, o którym w ostatnim czasie słychać na szczęście mniej, byłoby potencjalnie bardzo kłopotliwe z punktu widzenia strategicznego dla Polski Korytarza Północ-Południe. 

Historia Turkish Stream wskazuje, że jest to projekt tyleż niebezpieczny, co rachityczny i narażony w wyjątkowym stopniu na rozmaite zawirowania natury politycznej. Stwarza to wyjątkową szansę dla wszystkich krajów, które w jego powstaniu dostrzegają realne zagrożenie dla swoich interesów. Warto, żebyśmy ją wykorzystali i nie ogniskowali całej swojej uwagi na planach związanych z Nord Stream 2, czy ustępstwom dotyczącym OPAL. Odwołując się do poetyki jednego z popularnych seriali, możnaby powiedzieć, że nadchodzi energetyczna "zima" - różnica polega jednak na tym, że inaczej niż w filmie, zagrożenie czyha nie tylko na północy, ale również na południu.

Reklama

Komentarze

    Reklama