Reklama

Gaz

Po co nam dywersyfikacja dostaw gazu? [ANALIZA]

Fot.: Polskie LNG
Fot.: Polskie LNG

Mimo postępujących prac nad kluczowym projektem dywersyfikacji dostaw gazu – Baltic Pipe – nie ustają dyskusje na temat tego, czy jest nam ona w ogóle potrzebna. Niektórzy wprost mówią, że budowa terminala LNG i gazociągu z Norwegii to przykład „wożenia drewna do lasu”. Fakty wskazują jednak na co innego. 

Polska rocznie zużywa około 16 mld m sześc. gazu, z czego ok. 4,5 mld m3 wydobywa samodzielnie. Pozostałe 10 mld musi importować. Dotychczas rozwiązanie tego problemu było banalnie proste. Na podstawie tzw. Kontraktu Jamalskiego zawartego w 1996 roku Polska importuje z Rosji ok. 10 mld m3 błękitnego paliwa. Reszta surowca przypływa w większości w formie skroplonej do Świnoujścia.

Kontrakt Jamalski został przedłużony w 2010 roku i obecnie obowiązuje do końca 2022 roku. Dlaczego Warszawa nie chce przedłużyć kontraktu o kolejne lata?

Małżeństwo z przymusu

Do pewnego czasu Kontrakt Jamalski dla Polski był małżeństwem z rozsądku. Rosyjski gaz do najdroższych nie należał, a infrastruktura była wybudowana. Wystarczyło podpisać kontrakt, przyrzec sobie wierność i uczciwość małżeńską i czerpać gaz ze wschodu do woli. Z biegiem lat okazało się jednak, że rosyjski małżonek wymaga bezwzględnej wierności, w zamian nie okazując ani krzty uczciwości.

Problemy na dobre zaczęły się w 2009 roku. To wówczas, w ciągu pierwszych dwóch tygodni stycznia, Rosja w wyniku sporu gazowego z Ukrainą ograniczyła dostawy surowca na zachód. Choć formalnie ograniczenie miało dotyczyć wyłącznie Ukrainy, w rezultacie ucierpiało szereg państw Europy Środkowej. Ciśnienie gazu przesyłanego do Polski spadło o 70%, a na Słowację i wiele innych państw uzależnionych w 100% od Rosji surowiec przestał płynąć wcale. O północy z 6 na 7 stycznia Bratysława zmuszona była ogłosić stan wyjątkowy w gospodarce ze względu na brak gazu.

Choć wówczas Rosjanie chwalili Polskę za wywiązywanie się z obowiązków dotyczących przesyłu gazu na Zachód, a winą za zaistniały kryzys Moskwa obarczyła Kijów, to kryzys gazowy pozostawił głęboką traumę w psychice polskich decydentów i energetyków. Uświadomił im on bowiem dobitnie, że wystarczą zaledwie dwa zimowe tygodnie, aby Rosja doprowadziła polską gospodarkę i energetykę na skraj załamania.

Osaczeni

To jednak nie koniec polskich rozczarowań współpracą z Gazpromem. Jeśli spojrzeć na zapisy kontraktowe, to umowa okazuje się być niezwykle korzystną dla Rosjan. Polska jest zmuszona odbierać przynajmniej 8,7 mld m3 gazu niezależnie od potrzeb – w tzw. formule take-or-pay. Oznacza to, że nawet jeśli zużycie w Polsce spadnie, Warszawa musi zapłacić za 8,7 mld m3.

Polska ma również żal do Gazpromu jeszcze o jedną rzecz. Rosyjski producent, korzystając ze swojej dominującej pozycji, nawet nie rozważał możliwości renegocjacji warunków cenowych zapisanych w kontrakcie. W rezultacie wraz ze spadkiem cen rynkowych surowca, nie postępował spadek ceny rosyjskiego gazu kupowanego przez polską spółkę państwową PGNiG. 

Sytuacja ta nie była zgodna z założeniami kontraktowymi, które renegocjację cen przewidywały. W związku z nieustępliwością Gazpromu, PGNiG postanowił wejść na drogę sądową. W 2014 roku spółka skierowała sprawę do Trybunału Arbitrażowego w Sztokholmie.

Ostatecznie po czterech latach rozpatrywania wniosku Trybunał zasądził, że PGNiG miał i wciąż posiada prawo do żądania rynkowych cen gazu od Rosji. Problem polega bowiem nie tylko na tym, że Polska płaci za rosyjski gaz więcej niż choćby leżące dalej Niemcy, do których surowiec biegnie przez Polskę, ale na tym, że ceny te nie są rynkowe, a zapisy o minimalnym wolumenie dostaw w formule take-or-pay de facto blokują Polakom pole manewru.

Wywrócić stolik

Warunki absolutnie szyte pod rosyjskie oczekiwania nie powinny dziwić. Gdy podpisywano Kontrakt Jamalski Polska posiadała możliwość importu jedynie ok. 1 mld m3 ze źródeł innych niż rosyjskie. Oznaczało to, że negocjując z Rosjanami Polacy mogli jedynie zgodzić się na ich propozycję. W tej partii szachów brakowało Polsce figur. 

Dlatego też jeszcze w połowie lat 2000 zdecydowano się w Polsce wywrócić stolik do gry. Manewr miał polegać nie na całkowitej rezygnacji z rosyjskiego gazu, lecz na zbudowaniu do 2022 roku, gdy wygasa kontrakt z Rosją, infrastruktury pozwalającej na import takich wolumenów, by usiąść z Rosjanami do rozmów w zupełnie innej rzeczywistości, mając spore pole manewru.

Pierwszym elementem tej polityki była rozbudowa interkonektorów z sąsiadami Polski, czyli połączeń pomiędzy systemami przesyłowymi gazu. Jest to najprostszy sposób na zapewnienie płynności przepływu surowca między państwami-konsumentami. Dzięki temu na wypadek kryzysu możliwe jest szybkie przekierowanie surowca między np. Niemcami a Polską i Czechami. Takie rozwiązanie nie umacnia co prawda pozycji Polski w negocjacjach z Rosją, ale zabezpiecza ją na wypadek powtórzenia kryzysu gazowego.

Umocnienia pozycji Polski przed rozpoczęciem negocjacji na dostawy gazu z Rosji służyć ma inny projekt – tzw. Brama Północna. Istotą koncepcji jest zapewnienie do końca 2022 roku możliwości importu 17,5 mld m3 gazu z wykorzystaniem trzech źródeł – Terminala LNG w Świnoujściu, Terminala FSRU w Gdańsku oraz gazociągu Baltic Pipe. 

Pierwszym projektem dywersyfikacji jest Terminal LNG w Świnoujściu. Dzięki niemu Polska już obecnie może importować do 5 mld m3 skroplonego gazu z całego świata, kupując go bezpośrednio u dostawców lub od pośredników. Na dzień dzisiejszy gaz do Świnoujścia dociera głównie z Kataru, USA i Norwegii. Przewiduje się, że jego moce regazyfikacyjne - czyli możliwość zmiany stanu skupienia surowca z ciekłego na gazowy i wprowadzenia do systemu krajowego - zostaną zwiększone do 7,5 mld m3.

Terminal FSRU (Floating Storage Regasification Unit) to terminal pływający, czyli de facto gazowiec zdolny do magazynowania i regazyfikacji surowca. Planuje się, że już w 2021 roku jednostka tego typu o możliwości wprowadzenia do systemu krajowego 4,1 – 8,2 mld m3 gazu rocznie ma się pojawić w Zatoce Gdańskiej. Podobna jednostka obecnie znajduje się już w litewskiej Kłajpedzie i również ma na celu dywersyfikację dostaw gazu na uzależnioną od rosyjskiego surowca Litwę.

Ostatnim i sztandarowym projektem mającym być elementem Bramy Północnej jest gazociąg Baltic Pipe łączący złoża norweskie z polskim systemem. Gazociąg ma biec przez terytorium Danii, pod dnem Bałtyku i ostatecznie kończyć swój bieg w Polsce. Rokrocznie Baltic Pipe ma dostarczać do Polski niemal 10 mld m3 gazu, z czego 2,5 mld m3 ma pochodzić ze złóż eksploatowanych w Norwegii przez polskie PGNiG. Co ciekawe, fizycznie możliwe będzie tłoczenie gazu w odwrotnym kierunku, gdyby w odległej przyszłości bardziej opłacało się sprzedawać np. rosyjski surowiec do Danii.

Hub gazowy 

Polskie plany dywersyfikacyjne sięgają jednak dalej. Jak łatwo wyliczyć, przy pełnym wykorzystaniu nowych źródeł dostaw, ilość gazu importowanego do Polski może być nawet wyższa niż polskie zapotrzebowanie. Choć przewiduje się, że wraz z przechodzeniem polskiej energetyki z węglowej na gazową zapotrzebowanie na surowiec wzrośnie z obecnych 16 mld m3 nawet do 21 mld m3 w 2035 roku, to w dalszej perspektywie polskie władze chcą wykorzystać nadwyżki gazu do tego, by uczynić z niej tzw. hub gazowy.

Istota tej koncepcji polega na tym, że nadwyżka surowca jest magazynowana i odsprzedawana do kolejnych odbiorców. Obecnie głównie myśli się o Czechach, Słowacji, państwach bałtyckich i Ukrainie, ale rozważa się także handel na tzw. rynku spot, na którym każdy w każdej chwili może kupić gaz, który za pomocą gazowca zostanie dostarczony do jego terminala LNG.

Aby uczynić z Polski hub gazowy postępuje rozbudowa interkonektorów łączących Polskę z sąsiadami oraz polskich zdolności magazynowych. Rozważany jest również zakup ukraińskich magazynów znajdujących się głównie na zachodzie Ukrainy, blisko polskiej granicy. Warto bowiem wspomnieć, że Ukraina posiada największe zdolności magazynowe w Europie, wynoszące ponad 30 mld m3 błękitnego paliwa.

Cała powyższa koncepcja wpisuje się w ideę Trójmorza, polegającą na integracji regionu między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym poprzez rozbudowę infrastruktury. Gaz ma tu kluczowe znaczenie. W perspektywie dalekosiężnej polski hub miałby zostać połączony z planowanym terminalem LNG w chorwackim Krk, dzięki czemu możliwe byłoby stabilne i elastyczne przesyłanie surowca nie tylko na linii wschód-zachód, ale również północ-południe. Zamierzeniem tej koncepcji jest zabezpieczenie państw regionu przed próbą wykorzystania przez Rosję gazu jako instrumentu nacisku politycznego.

Czy powyższe plany oznaczają, że Warszawa spisała już rosyjski gaz na straty? Niekoniecznie. Należy bowiem przyjąć, że części projektów zakładanych w ramach Bramy Północnej nie uda się zrealizować. Można założyć, choć oczywiście oficjalnie nikt w Warszawie się do tego nie przyznaje, że niektóre projekty traktuje się jedynie jako plany alternatywne na wypadek niepowodzenia priorytetowego celu, jakim jest bezwzględnie budowa Baltic Pipe.

Bardzo możliwe zatem, że do 2022 roku, gdy trzeba będzie podjąć decyzję o tym czy i ile gazu Polska chce kupić od Rosjan, nie będzie możliwa całkowita rezygnacja z rosyjskiego surowca. Z pewnością możliwe będzie jednak podjęcie dużo bardziej zdecydowanych negocjacji, w rezultacie których Rosja nie będzie już mogła narzucić Polsce dowolnych warunków, a maksymalny poziom ceny rosyjskiego gazu wyznaczy rynkowa cena surowca, dostarczanego za pomocą innych źródeł, a nie łaska Gazpromu.

Reklama
Reklama

Komentarze