Analizy i komentarze
Niedźwiedź dywersant ze Smokiem w tle
Coraz liczniejsze przypadki rosyjskiej dywersji, wymierzonej między innymi w europejską infrastrukturę energetyczną i telekomunikacyjną, nie są niczym zaskakującym. Wątpliwości i pytania rodzi natomiast rola ChRL w tych działaniach.
Eksperci od dawna przestrzegali, że Federacja Rosyjska zintensyfikuje tego rodzaju operacje – w miarę narastania w Moskwie świadomości, że klasyczne, otwarte działania militarne przynoszą jej efekty w znacznym stopniu odwrotne od zamierzonych. W tej sytuacji Rosjanom pozostaje to, w czym zawsze byli dobrzy i do czego posiadają znakomite instrumentarium: walka informacyjna. Szeroko pojęta, a więc nie tylko same działania propagandowe, promowanie korzystnych dla siebie narracji i dyskursów, sianie ideologicznego zamętu i podsycanie sprzeczności politycznych, ale również aktywność kinetyczna utrzymywana poniżej progu otwartej wojny, czyli punktowe ataki z użyciem przemocy. Dywersja, sabotaż i terroryzm, realizowane niekiedy bezpośrednio przez własne, wyspecjalizowane instytucje, częściej pod „fałszywą flagą” różnych zewnętrznych organizacji, a czasem przez werbowanych ad hoc podwykonawców, także ze struktur kryminalnych. Skalkulowane tak, aby powodować szkody fizyczne, ale przede wszystkim psychologiczne. Siać strach, wzmacniać po stronie przeciwnika nastroje kapitulanckie, podtrzymywać na duchu swoich, dostarczać argumentów tym wszystkim płatnym agentom wpływu i darmowym „pożytecznym idiotom”, którzy powtarzają mantrę „nie drażnić niedźwiedzia, jest zbyt potężny, lepiej się z nim dogadać, zwłaszcza na jego warunkach”.
Ten mechanizm jest bogato opisany w literaturze przedmiotu, a wprost o jego zastosowaniu przez Rosjan mówili ostatnio publicznie szefowie wywiadów amerykańskiego, brytyjskiego czy niemieckiego. Wskazywali na rosnącą liczbą wrogich działań w całym obszarze euroatlantyckim, począwszy od powtarzających się cyberataków, a skończywszy na podpaleniach. Moskwa, co oczywiste, formalnie zaprzeczała – ale tak, żeby oficjalnie zdementowane informacje stały się w praktyce jeszcze bardziej przekonujące dla adresatów i żeby wywołały pożądane skutki polityczne.
Tu nie ma żadnej niespodzianki – gra toczy się wedle przewidywalnego scenariusza, a jedyne pytanie dotyczy tego, czy Zachód da się nastraszyć i sparaliżować, czy jednak utrzyma presję na słabnącego przeciwnika. Zaskoczeniem jest natomiast fakt, że w akcjach dywersyjno-sabotażowych, ewidentnie wpisujących się w tę rosyjską operację, bierze udział Chińska Republika Ludowa. A przynajmniej – powiązane z nią podmioty. To rodzi pytania o charakter, faktyczne cele i możliwą skalę tej chińskiej pomocy. Warto zawczasu poszukiwać w tym zakresie odpowiedzi, bo mogą niebawem mieć fundamentalne znaczenie dla kluczowych, globalnych strategii państw NATO i Unii Europejskiej. W zakresie polityki twardego bezpieczeństwa, ale także handlowej, energetycznej czy klimatycznej.
Nie ma przypadków
To, co obecnie widać gołym okiem – to chiński masowiec Yi Peng 3, zatrzymany w cieśninie Kattegat przez połączone siły duńskiej i szwedzkiej marynarki wojennej. Wpłynął on na Morze Bałtyckie 7 listopada, wkrótce potem w pobliżu wyspy Laesoe wykonał dziwne manewry nad leżącymi na dnie elementami infrastruktury energetycznej i telekomunikacyjnej, łączącej Szwecję i Danię (nie odnotowano w nich jednak żadnych usterek), po czym udał się do rosyjskiego portu w Ust-Łudze. Tam załadował nawozy sztuczne, a w drodze powrotnej – 17 i 18 listopada – na otwartym morzu wyłączył transponder i najprawdopodobniej spuścił kotwicę (lub jakiś rodzaj trału), po czym przeciągnął po dnie przez dobre 160 kilometrów. Trudno tu uwierzyć w przypadkową, niezauważoną awarię, bo owo trałowanie dna spowodowało znaczny opór i w konsekwencji zmniejszenie prędkości jednostki. Na pokładzie musiano też odczuć wstrząsy, gdy chiński statek rozszarpywał najpierw kabel telekomunikacyjny między Szwecją a Litwą, a potem drugi, łączący Niemcy z Finlandią. Winowajcę uszkodzeń zidentyfikowano bardzo szybko, zatrzymano więc YP3 na wodach międzynarodowych. Od tego momentu trwają negocjacje zainteresowanych rządów europejskich z armatorem i władzami w Pekinie na temat możliwości wejścia inspektorów na pokład. Szwedzi zaapelowali nawet o dobrowolne przejście statku na ich wody terytorialne, w celu ułatwienia śledztwa. Jak dotąd, bez efektu.
Być może, determinacja europejskich polityków i przedstawicieli służb byłaby mniejsza, gdyby był to pierwszy, podobny wypadek. Ale przypomnijmy: w październiku ubiegłego roku w roli „przypadkowego” sprawcy uszkodzenia estońsko-fińskiego gazociągu Balticconnector wystąpił chiński kontenerowiec „Newnew Polar Bear” pływający pod banderą Hongkongu dla armatora Newnew Shipping Line. Mamy więc ewidentnie początek serii. Optymiści powiedzą, że pokazującej szczególną skłonność chińskich załóg do lekceważenia procedur i brak dbałości o stan techniczny urządzeń kotwicznych. Realiści spytają jednak, czemu pech dopada chińskich marynarzy tak regularnie na wodach europejskich i czemu chińscy armatorzy nie chcą współpracować przy wyjaśnieniu okoliczności zdarzeń. W żegludze handlowej wypadki wszak się zdarzają (z opadającymi kotwicami też), ale normalni ludzie o dobrej woli w ich obliczu po pierwsze od razu starają się minimalizować skutki (a nie płyną dalej mimo zauważalnego problemu), a po drugie post factum grzecznie płacą odszkodowanie, dokładają starań by nie zaliczyć kolejnej wpadki oraz ewentualnie wysyłają czekoladki i list z przeprosinami do poszkodowanych (a nie idą w zaparte). Niemiecki minister obrony Boris Pistorius stwierdził już zresztą wprost i publicznie, że „nikt nie wierzy, iż kable zostały przecięte przypadkowo”.
Tymczasem ze strony chińskiej mamy jak na razie tylko ogólnikowe deklaracje o gotowości do współpracy – i nic poza tym. Trudno wobec tego oprzeć się wrażeniu, że Pekin toczy z nami jakąś nieczystą grę. A to powinno niepokoić.
Czytaj też
Kto za tym stoi?
Hipoteza pierwsza: władze ChRL nie były poinformowane o udziale swych jednostek i obywateli w trefnych operacjach, rosyjskie służby specjalne po prostu skorumpowały lub zaszantażowały chińskich kapitanów, a Pekin ma teraz problem, jak wyjść z incydentu z twarzą. I to z tego wynika jego gra na zwłokę.
To nie jest wariant całkowicie wykluczony, ale jednak mało prawdopodobny. Po prostu: biorąc pod uwagę intensywność ruchu statków na Bałtyku oficerowie rosyjskiego wywiadu planujący dywersję mieliby do wyboru tysiąc innych potencjalnych wykonawców czarnej roboty, niż akurat statek chiński. Dużo wygodniejszych politycznie, zważywszy na ryzyko wywołania kryzysu w relacjach Moskwy i Pekinu, co w obliczu gigantycznego uzależnienia Rosji od Chin grozi krachem całej rosyjskiej strategii państwowej. I łatwiejszych do zwerbowania, niż dowódca jednostki obsługującej do niedawna linie dalekowschodnie, a na Bałtyk wysłanej dopiero teraz – tak bowiem wygląda historia YP3.
A nawet gdyby jacyś komendanci z GRU lub SWZ wpadli na tak szaleńczy pomysł, uzyskali jego akceptację u przełożonych, a potem zadali sobie trud jego realizacji, to musieliby mieć dużo szczęścia, by zachować operację w tajemnicy przed rządem ChRL. Znając co nieco realia chińskie, trudno sobie bowiem wyobrazić, by poddany próbie werbunku kapitan jednostki nie powiadomił o niej kogo trzeba. Tym bardziej, że akurat obaj armatorzy statków-dywersantów na milę morską pachną „przykrywkową” działalnością chińskiego wywiadu wojskowego, raczej nie zatrudniają więc w roli oficerów przypadkowych naiwniaków.
Przechodzimy więc do hipotezy nr 2: Pekin albo od początku wiedział o rosyjskich planach sabotażowych i co najmniej je autoryzował, albo jeszcze więcej, sam zaplanował i przeprowadził bałtycką dywersję. To z pozoru brzmi jak political fiction, ale nie jest wcale wykluczone. Od strony technicznej i operacyjnej taki wariant jest dużo prostszy niż pierwszy. Po prostu, ktoś w kierownictwie Er Bu Qingbao bu, czyli w Oddziale II Sztabu Generalnego Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, wpada na pomysł i uzgadnia go z kontrolerami z Partii Komunistycznej, potem wydaje stosowne polecenia oficerom operacyjnym, a dyspozycyjni armatorzy i kapitanowie cywilnych statków robią co trzeba. Rosjan, o dziwo, może w tym scenariuszu (wyjątkowo!) nawet wcale nie być.
Pytanie kluczowe: po co? Ano po to, żeby upiec na jednym ogniu przynajmniej dwie pieczenie. Po pierwsze, wspomóc Rosję w jej dywersyjno-informacyjnych działaniach przeciwko Zachodowi. Taki gest ze strony sojusznika, w jakimś stopniu rekompensujący ewidentny dystans Pekinu do rosyjskich szantaży nuklearnych. I przy okazji wskazówka dla Kremla, który rodzaj presji na stolice europejskie Chińczycy preferują: nie rakiety balistyczne, ale sabotaż. Mniej czy bardziej dyskretny. Bo ten mniej dyskretny też bywa użyteczny, gdy chodzi o wysłanie poważnego ostrzeżenia pod adresem ofiary.
Czytaj też
Dzwonek alarmowy
I to jest drugie możliwe uzasadnienie dla tego rodzaju działań chińskich. Może chodzić o wysłanie ostrzeżenia Europejczykom, że z Chinami nie ma miękkiej gry. W sytuacji, gdy jednocześnie ważą się losy przyszłych relacji handlowych, a Unia ze swej strony wysyłała sygnały o asertywnym stanowisku wobec ChRL (zwłaszcza w newralgicznych kwestiach technologicznych) – to miałoby sens.
Wybór akurat Bałtyku na scenę dla tego spektaklu też nie jest w tym wariancie przypadkowy. Bo tutaj tworzy się właśnie (być może) nowy ośrodek politycznej ciężkości w Europie (czego jawnym sygnałem niedawny szczyt nordycko-bałtycko-polski w Harpsund, ale trend był wyobrażalny już wcześniej). Bo tutaj jest Litwa, bodaj najbardziej „antychiński” i „protajwański” kraj w Unii. Bo tutaj są Niemcy, mocno zaangażowani na rynkach ChRL i wciąż politycznie wpływowi w Europie. Bo tutaj są Szwedzi, z ich Ericssonem i znaczącymi złożami metali ziem rzadkich, Finowie z ich Nokią, opodal Norwegowie z gazem i ropą, ale też silnym parciem na wdrażanie nowych technologii energetycznych. I wreszcie – tutaj są liczne farmy wiatrowe, bardzo podatne na kolejne działania sabotażowe, liczne podwodne rury i kable kluczowe dla funkcjonowania nie tylko samego regionu, i wreszcie tutaj są morskie szlaki transportowe, kluczowe dla zaopatrywania wschodniej flanki NATO. Jeśli więc ostrzegać o ryzykownych konsekwencjach stawiania się Chinom na innych polach, to właśnie tutaj.
Oczywiście, z takim opakowaniem komunikatu, żeby nie narażać się na nowe sankcje, ale żeby treść zawarta między wierszami była czytelna. A taki zamiar dokładnie pasuje do sekwencji wydarzeń, którą obserwujemy. Włącznie z tajemniczym cyberatakiem na duńskie sieci komórkowe, który nastąpił akurat wtedy, gdy marynarze tego kraju blokują chiński masowiec w Kattegacie.
To rzecz jasna wszystko spekulacje, oparte siłą rzeczy o dosyć ograniczony materiał informacyjny. Jak było naprawdę – możemy nie dowiedzieć się nigdy. Co będzie dalej z YP3, pewnie rozstrzygnie się w negocjacjach chińsko-europejskich i pewnie w sposób niekoniecznie spektakularny przełoży na rozmowy w sprawie ceł na samochody elektryczne, warunki dalszej ekspansji podmiotów z ChRL w branży fotowoltaicznej i na parę innych aspektów wzajemnych relacji.
Z punktu widzenia bezpieczeństwa mamy jednak – tak czy owak – dwie opcje. Albo przyjąć hipotezę nr 1, przypisującą wszelkie grzechy jedynie Rosji, a Chiny uznającą za niewinną i przypadkową ofiarę wkręconą w bałtycki sabotaż, albo hipotezę drugą, co powinno natychmiast włączyć dzwonki alarmowe. Bo to oznacza, że stoimy nie w obliczu jednego, ale dwóch poważnych przeciwników, ściśle współpracujących, zdeterminowanych do używania przemocy na naszym własnym podwórku. A jeden z nich ma w dodatku poważne aktywa w postaci zdalnej kontroli sporej części naszej infrastruktury krytycznej, bośmy lekkomyślnie naszpikowali ją pozyskanymi od niego technologiami…
Realizm nakazuje zaś liczyć się z wariantem gorszym. I podjąć stosowne kroki obronne, dopóki nie jest za późno.