Reklama

Energetyczny rykoszet, czyli jak globalny chaos wpłynie na polską gospodarkę? [KOMENTARZ]

Autor. Thomas Hawk / Flickr

Wisząca w powietrzu wojna na Ukrainie – zakładając, że nie będzie miała zbrojnej implikacji na nasz kraj – musi budzić obawy o wpływ na polską gospodarkę, a zwłaszcza energetykę. I tak dochodzimy do paradoksu: jesteśmy dobrze przygotowani na sytuację kryzysu energetycznego lub surowcowego, niemniej globalny chaos i tak może zdemolować gospodarkę.

Reklama

Mniej zależni od surowców ze Wschodu

Reklama

Według ukraińskiej Państwowej Agencji Statystyki wymiana handlowa między Polską a Ukrainą wyniosła w 2020 roku 7,36 mld dolarów. Wynik ten plasuje Polskę na trzeciej pozycji największych partnerów handlowych Ukrainy, zaraz za Niemcami i Chinami. Co ważne, jesteśmy w głównej mierze eksporterem, więc nawet zaostrzenie konfliktu nie powinno tego trendu dramatycznie wyhamować.

Z kolei z Rosji dwa razy więcej importujemy niż eksportujemy, a obroty tylko nieznacznie przewyższają te z Ukrainą. Polski eksport na rosyjski rynek wyniósł 8,1 mld zł w pierwszym kwartale 2021 r. i to pierwszy raz, kiedy można powiedzieć, że wróciliśmy do poziomów sprzed nałożonego na polskie produkty żywnościowe embargo z 2014 roku. Importujemy zaś głownie wyroby metalowe i surowce (w tym energetyczne – zwłaszcza ropę i gaz).

Reklama

Warto zauważyć, że przez Ukrainę nie przebiegają kluczowe dla nas gazo- i ropociągi. Zarówno gazociąg jamalski, jak i ropociąg „Przyjaźń" idą przez terytorium Białorusi, nie są więc narażone na działania wojenne. Tym niemniej możemy sobie wyobrazić sytuację, w której na Rosję nakładane są sankcje np. w postaci zakazu importu przez kraje UE surowców energetycznych. Wówczas sam przebieg szlaków nie będzie miał tu nic do rzeczy.

Czytaj też

Trzeba zauważyć, iż w obszarze surowców energetycznych na przestrzeni ostatnich kilku lat całkiem sprawnie uniezależniliśmy się od dostaw ze Wschodu. Problem jednak w tym, że w tym samym czasie UE, a zwłaszcza Niemcy, ochoczo się od tych dostaw uzależniała – to jest ten rykoszet, którym możemy zostać ugodzeni.

Reklama

Najlepiej jest, jeśli chodzi o ropę: już 2019 rok pokazał, że realnie możemy zaopatrywać nasze rafinerie bez udziału „Przyjaźni" i nie odbija się to ani na wynikach rafinerii, ani na portfelach kierowców. Całość ropy potrzebnej dla Orlenu, Lotosu czy Możejek możemy kupić z morza; już w tej chwili tą drogą przypływa jej do Polski niemal dwie trzecie, w tym ropa rosyjska. Dodatkowo, kontrakty Orlenu z Saudi Aramco są gwarancją utrzymania dostaw. Partnerstwo strategiczne z tą firmą, wynikające z procedowanego nabycia udziałów w Lotosie, będzie tu potencjalnie bardzo silnym wsparciem dla naszego bezpieczeństwa energetycznego, co podkreślał także Daniel Obajtek, uzasadniając właśnie wybór Aramco. Jest to ważne w świetle doniesień, iż Rosja przestaje sprzedawać ropę odbiorcom z Europy Zachodniej także drogą morską: tu byliśmy mądrzy przed szkodą.

Co się tyczy gazu, to można stwierdzić, że zabrakło nam roku, abyśmy byli w zupełnie innym miejscu. W bieżącym roku bowiem wygasa kontrakt jamalski (wciąż realizowany, ale w okresie wypowiedzenia) i uruchomiona powinna zostać Baltic Pipe, która zaspokoiłaby około połowy zapotrzebowania po rozsądnych cenach (gdyż surowiec pochodzący ze złoża, na które koncesję ma PGNiG), reszta zaś pochodziłaby w własnego wydobycia oraz LNG.

Reklama

Czytaj też

Reklama

Polska odczuje sankcje dla Rosji

I tu dochodzimy do „rykoszetu", który uderzy w naszą gospodarkę niezależnie od tego, jak dobrze sami się przygotowaliśmy na tę okoliczność.

Reklama

Uzależnienie Europy Zachodniej od rosyjskich źródeł energii (zwłaszcza gazu) i prowadzona głównie w Niemczech, ale nieomijająca innych państw antyatomowa krucjata sprawia, że Europa jest całkowicie wystawiona na ryzyka surowcowe ze Wschodu. Tak więc zerwanie łańcuchów dostaw surowców i ich fizyczny brak już teraz winduje ceny węglowodorów na poziomy niewidziane od lat lub w ogóle bezprecedensowe, jak w przypadku gazu. Działa tu zasada popytu i podaży: kiedy z rynku „wypada" tak duży wolumen rosyjskiego surowca, zaczyna go fizycznie brakować i to generuje podwyżkę cen. A pamiętajmy, że poza samą polityką Putina, polegającą na zakręcaniu kurka, mamy też drugi aspekt – sankcji, które mogą zostać nałożone na Rosję w razie wojny, polegających m.in. na embargu na import surowców. To właśnie nam grozi – co prawda, dzięki polityce dywersyfikacji łatwiej nam będzie pozyskiwać niezbędne surowce, tyle że ich cena będzie dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw zabójcza. A pamiętajmy, że nie tylko siła nabywcza ludności jest znacznie niższa niż na Zachodzie, ale też nasze firmy konkurują niższym kosztami produkcji. I tu może przyjść załamanie.

Nie zapominajmy także, iż główny nasz partner i odbiorca produkcji – Niemcy – jest najbardziej (inna sprawa, że przez własną politykę) narażony na zahamowanie produkcji, a to odbije się na zapotrzebowaniu na produkty naszego przemysłu. Reasumując – jesteśmy zasadniczo w lepszej sytuacji energetycznej i ekonomicznej, niż ci z naszych sąsiadów, którzy naiwnie uwierzyli, że ryzyka w stosunkach z Rosją nie ma. Tym niemniej obecna sytuacja na rynku surowców przypomina już wojnę – a na to nikt nie był gotowy. Jedynym plusem tej sytuacji jest fakt, że zarówno nasi, jak i europejscy decydenci zobaczyli, że taki kryzys jest możliwy, więc polityka bezpieczeństwa energetycznego nie będzie już taka sama jak przed kryzysem.

Reklama

dr Dawid Piekarz

Wiceprezes Instytutu Staszica

Reklama
Reklama

Komentarze

    Reklama