Reklama

Sokała: USA celują w Pekin, a trafiają w Moskwę. Na Kremlu zaczynają liczyć każdego rubla

Fot. KREMLIN.RU
Fot. KREMLIN.RU

Polityka taryfowa Stanów Zjednoczonych – którą najbardziej dyplomatycznie można określić jako niezbyt stabilną i dość ryzykowną – mocno zachwiała globalną gospodarką, a w konsekwencji prawdopodobnie wywoła też znaczące zmiany w środowisku bezpieczeństwa międzynarodowego.

Otwarcie przez USA wojny handlowej z Chińską Republiką Ludową to jedno. Efektem już zauważalnym jest ofensywa dyplomatyczna ChRL, która ma służyć rozbudowie chińskich wpływów – przy jednoczesnym wypieraniu amerykańskich – i to zarówno w azjatyckich „swing states”, czyli na przykład w Wietnamie, Malezji i Kambodży, jak i Afryce, Ameryce Łacińskiej i w Europie. W przypadku wymienionych państw Azji Południowo-Wschodniej, po których efektowne tournée przeprowadził właśnie Xi Jinping, gra ma duże szanse powodzenia: Chińczycy są w stanie zaoferować więcej w zakresie nie tylko wspólnej ochrony zasad wolnego handlu, ale także bezpieczeństwa i przede wszystkim dzielenia się najnowszymi technologiami, co będzie sprzyjać modernizacji tamtejszych gospodarek, zamierzonej przez miejscowe rządy.

Reklama

Uwaga na Smoka

Oczywiście nie będzie to oznaczać ani formalnych sojuszy militarnych z Pekinem, ani  całkowitej rezygnacji ze współpracy ekonomicznej z Zachodem, ale zapewne znacząco przesunie punkt ciężkości w lokalnej polityce i będzie sprzyjać rozbudowie dyskretnych wpływów chińskich w tamtejszych elitach decyzyjnych i w biznesie. To zaś oznacza więcej swobody dla Xi w ewentualnym eskalowaniu i tak napiętej relacji z Republiką Chińską (Tajwanem) i Filipinami – czyli tymi państwami, z którymi Pekin ma najbardziej „na pieńku”.

Z Unią Europejską czy Wielką Brytanią będzie Pekinowi dużo trudniej, bo wyczulenie na chińskie zagrożenia nie tylko ekonomiczne, ale także wywiadowcze, wzrosło tu w ostatnich latach ogromnie. Ale niezależnie od tego, że w europejskich stolicach wzmogły się obawy przed chińską kontrolą infrastruktury krytycznej oraz możliwą agresją informacyjną, kolejne szarże Donalda Trumpa mogą bardzo zawęzić im polityczne pole manewru. I znów – to nie oznacza perspektywy porzucenia NATO i zapisania się do BRICS, ale np. większą tolerancję dla chińskiej obecności w naszych systemach informatycznych, większą otwartość na inwestycje, no i niestety przymykanie oczu na chińskie „inwestycje” w agenturę wpływu… w zamian za dostęp do chińskiego rynku i za niezakłócone dostawy choćby metali ziem rzadkich i inne dobra, które europejskiej gospodarce stały się niezbędne. Od razu warto zastrzec – takie powolne „gotowanie żaby” to nie będzie dla Europejczyków korzystny deal, zwłaszcza w dłuższej perspektywie. Chińczycy są bowiem nieźli w odgrywaniu roli sympatycznego misia pandy, dopóki nie usadowią w siodle. Potem w misiu budzi się smok. Tym bardziej warto o tych ryzykach rozmawiać już teraz, gdy niektórzy politycy, medialni eksperci i komentatorzy wzywają, by „na złość Trumpowi odmrozić sobie uszy” i strategicznie postawić na Chiny zamiast na USA.

YouTube cover video

Na szczęście, takie tendencje nieco osłabia odwrót republikańskiej administracji (przynajmniej tymczasowy) od horrendalnych ceł na towary z innych państw – wygląda na to, że „reszta świata” została najpierw solidnie postraszona, ale chwilę potem zaproszona do składania ofert, jak udobruchać wuja Sama (co już ma miejsce). A przy okazji owa „reszta” została właśnie ostrzeżona, czym może jej grozić ewentualny strategiczny akces do obozu chińskiego. Jakby to źle nie zabrzmiało: mimo bandyckiej formy, jaką Trump i spółka nadali komunikatowi, nie jest w naszym interesie, by go lekceważyć. Po prostu – nie stać nas na to, przynajmniej w tym momencie. Może, kiedyś, gdy zbudujemy sobie w Europie gospodarkę o porównywalnej z amerykańską sile finansowej i innowacyjności, opartą o własne zapasy taniej energii, a na dokładkę jeszcze siły zbrojne porównywalne z amerykańskimi. Ale odwrotna kolejność jest samobójcza. Nawet z Chinami w tle (a może… tym bardziej z nimi).

Gra wewnątrz OPEC

Nie sposób w tym kontekście pominąć tsunami, jakie Trump swymi decyzjami taryfowymi wywołał na większości rynków globalnych. W tym – na rynku ropy (i pośrednio, acz w mniejszym stopniu, także innych surowców energetycznych). Wojny handlowe oznaczają bowiem nieuchronne osłabienie wzrostu, a nawet recesję, nic więc dziwnego że dość szybko zaczęło się korygowanie w dół wielu prognoz w tym zakresie, i tak przecież niezbyt do tej pory optymistycznych.

Chwilę wcześniej liderzy OPEC+ zgodzili się na zwiększenie dziennego wydobycia o 411 tys. baryłek, począwszy od maja. Wynikało to zapewne z presji Arabii Saudyjskiej, dążącej do ukarania i zdyscyplinowania kilku krnąbrnych członków grupy, takich jak Kazachstan, Irak i Zjednoczone Emiraty Arabskie. Seryjnie łamali oni wcześniejsze ustalenia i „psuli” rynek (wedle ostatnich danych za luty br. każde z tych państw przekroczyło przypadające im limity o co najmniej 300 tys. baryłek dziennie). Podobnie zachowała się też pary razy Rosja, wkurzając Saudów, dążących do ustabilizowania cen na poziomie przynajmniej 70 USD za baryłkę i patronujących kolejnym porozumieniom o ograniczaniu wydobycia. Ale w nowej sytuacji Rijad najwyraźniej postanowił zaryzykować i zmienić politykę, przynajmniej czasowo.

Akurat Arabię Saudyjską stać bowiem na to, by przez moment znacznie ograniczyć bieżące zyski, w zamian uderzając w konkurentów rynkowych. Zrobiła coś podobnego w roku 2014, gdy zwiększoną produkcją i zbiciem cen (Brent potaniał wtedy o ponad połowę w ciągu paru miesięcy) postanowiła podważyć rentowność (wtedy jeszcze raczkujących i wrażliwych) amerykańskich inwestycji w złoża łupkowe. Rewolucji co prawda nie powstrzymała, ale jednak znacząco ją spowolniła.

Reklama

Teraz Rijad nie ma już szans wpływać na biznesowe decyzje nafciarzy w USA, ale za to może wyświadczać ważną przysługę gospodarce chińskiej i indyjskiej, bardzo pożądającym taniej ropy jako amortyzatora kryzysu sprowokowanego przez Trumpa (to nie przypadek, że wraz z decyzjami o zwiększeniu wydobycia Saudyjczycy zapowiedzieli specjalne, preferencyjne ceny dla wybranych odbiorców azjatyckich). A ten ukłon w stronę Pekinu da się zapewne jakoś zmonetyzować na innych polach, ewentualnie przełożyć na wzajemne usługi strategiczne. Może np. na presję na regionalnych wrogów i „troublemakerów”, a może na dostawy surowców krytycznych, których saudyjski przemysł high-tech, rozwijany przecież intensywnie pod osobistym patronatem księcia koronnego Mohammeda bin Salmana, pożąda nie mniej niż USA i Europa…

Na celowniku: Iran i Wenezuela

To zaś oznacza, że polityka względnie wysokiego wydobycia i odpowiednio niskich cen może się w OPEC utrzymać przez dłuższy czas. Tym bardziej, jeśli Amerykanie nie będą jej przeciwdziałać, a nawet ją wesprą innymi działaniami – co z powodu własnych kalkulacji strategicznych Waszyngtonu nie jest bynajmniej wykluczone. Choćby dlatego, ze stanowi element poważnej presji na Iran – który przecież żyje w dużej mierze dzięki sprzedaży taniej ropy na czarnym rynku, poza systemem nałożonych nań sankcji, natomiast zbicie cen legalnego surowca zrujnuje atrakcyjność dostaw dla dotychczasowych odbiorców. W kontekście toczących się negocjacji na temat ograniczenia irańskiego programu nuklearnego taka dźwignia jest nie do pogardzenia. A USA może bez większego wysiłku zagrać na dalsze obniżki cen na rynkach globalnych, choćby „błogosławiąc” Rijadowi oraz nawet przejściowo rekompensując mu chwilowe straty z tytułu mniej opłacalnego eksportu (innym sojuszniczym krajom regionu Zatoki Perskiej także). Swoją drogą, zamiar uderzenia różnymi środkami w irański eksport ropy już w piątek oficjalnie potwierdził amerykański sekretarz ds. energii Chris Wright.

    W odwodzie Waszyngton ma jeszcze zwiększenie własnego eksportu ropy łupkowej, pozyskiwanej względnie tanio (Amerykańska Agencja Informacji Energetycznej ogłosiła właśnie, że produkcja naftowa w USA osiągnie szczyt na poziomie 14 milionów baryłek dziennie w 2027 r. i utrzyma się na tym poziomie do końca dekady). A w dalszej kolejności – sprowokowanie wreszcie, po latach wahań i kluczenia, upadku reżimu Nicolasa Maduro w Wenezueli. Pewne sygnały już wskazują na taką chęć – a wysoce prawdopodobnym efektem byłoby położenie ręki przez Chevron i inne koncerny amerykańskie na gigantycznych zasobach, prawdopodobnie największych na świecie, przez ostatnie lata biernie czekających na zmianę sytuacji politycznej w tym latynoskim kraju i na zniesienie sankcji międzynarodowych.

    Nic więc dziwnego, że rozważając różne warianty możliwych scenariuszy spece od rynku ropy gremialnie obstawiają dalsze spadki cen – niektórzy drastyczne. „Jeśli wojna handlowa będzie dalej eskalować, nasz scenariusz ryzyka spadkowego — tj. głębsza recesja w USA i twarde lądowanie w Chinach — może spowodować, że cena ropy Brent w nadchodzących miesiącach będzie wynosić 40–60 USD za baryłkę” powiedział Reutersowi analityk UBS, Giovanni Staunovo. I nie był odosobniony, bo w prognozach m.in. Goldman Sachs, zakładających skrajny scenariusz recesyjny oraz długotrwałe utrzymanie nowej polityki OPEC, pojawiają się stawki 40 USD za baryłkę ropy Brent na koniec roku 2026, a nawet spadek poniżej tej kwoty (co charakterystyczne, jeszcze tydzień temu ten sam podmiot w najbardziej radykalnym scenariuszu podawał kwotę 45 USD na koniec 2026 roku).

    Reklama

    Nu, Putin, pagadi...

    Taki spadek, a nawet spełnienie się wariantów pośrednich, z ceną ropy Brent ustabilizowaną długofalowo w okolicy 50-55 USD, podzieli świat na szczęśliwych – i przerażonych. W pierwszej grupie znajdą się oczywiście politycy wielu państw konsumujących ropę na potęgę, przedsiębiorcy uzależnieni od benzyny i oleju napędowego oraz rzesze „cywilnych” kierowców na całym świecie. W drugiej –ajatollahowie w Teheranie… i Władimir Putin.

    Tegoroczny budżet Federacji Rosyjskiej, i tak już mocno deficytowy i trzeszczący w szwach z powodu wzmożonych wydatków wojennych, konstruowano bowiem przy realnym założeniu cen światowych na poziomie minimum 70 USD. To, przy sprytnej polityce omijania sankcji za pomocą floty tankowców-cieni, pozwalało Rosji nadal zarabiać. Teraz w powietrzu wisi zaś katastrofa, polegająca na tym, że wewnętrzne koszty wydobycia będą nadal rosły (bo utrudniony dostęp do wielu komponentów i podzespołów, koniecznych do utrzymania infrastruktury oraz coraz droższa, bo deficytowa, siła robocza) – a główni odbiorcy, zwłaszcza Chiny i Indie, ciśnięci dodatkowo kryzysem ekonomicznym, zamiast nielegalnej ropy rosyjskiej chętnie kupią taniej legalną, od innych dostawców). W perspektywie nawet kilku lub kilkunastu miesięcy być może nie będzie więc za co „żywić wojny”, czyli fundować wysokich premii dla mobilizowanych na front nowych „ochotników”, a nawet zapewnić jedzenia i amunicji dla walczących oddziałów. Coraz mniej środków będzie też można przeznaczyć na utrzymanie wewnętrznego aparatu przemocy i zewnętrznych struktur ds. manipulacji i dywersji, na opłacenie lojalności urzędników oraz nawet na minimalne transfery socjalne.

    Ta potencjalna katastrofa będzie dotkliwsza, jeśli Europa wreszcie się zmobilizuje i obejmie sankcjami dostawy rosyjskiego gazu płynnego – a takie sygnały pojawiły się przy okazji poniedziałkowego spotkania unijnych ministrów spraw zagranicznych. Bez złudzeń, to nie tylko efekt zbrodniczego ostrzału Iskanderami z głowicami kasetowymi ludzi idących do cerkwi w Niedzielę Palmową – jak przedstawili to niektórzy zachodni komentatorzy. Dodatkowa motywacja to oczywiście chęć zwiększenia puli zakupów w Stanach Zjednoczonych, żeby pokazać Trumpowi dobrą wolę i zejść z linii strzału w sprawie taryf. A dla gazu amerykańskiego trzeba zrobić miejsce na rynku, bo nawet jeśli okaże sięper saldo nieco droższy od rosyjskiego, to i tak odbijemy sobie to gdzie indziej. A przynajmniej być może nie stracimy na dodatkowych cłach za inne towary.

      Odpukać, to na razie tylko gołąb na dachu, wiatry mogą się łatwo odwrócić. Jest jednak za co trzymać kciuki. Może się bowiem okazać, że Trump – oferując światu taryfowy kataklizm – niechcący najboleśniej uderzył nie w Chiny, ale w tego partnera, z którym chciał zrobić swój „deal stulecia” kosztem spoistości strategicznej Zachodu, autorytetu USA, życia tysięcy Ukraińców oraz zwyczajnej, ludzkiej przyzwoitości. Byłby to uroczy chichot losu.

      Reklama
      Reklama

      Komentarze

        Reklama