Analizy i komentarze
Sokała: Chiny i USA negocjują teraz globalną stabilność
Chiny i USA nie są zainteresowane eskalacją napięć globalnych i regionalnych, przynajmniej na razie. Tak najkrócej można podsumować efekty wizyty, którą złożył liderom ChRL Jake Sullivan amerykański doradca ds. bezpieczeństwa narodowego.
To „przynajmniej na razie” jest tu niestety zwrotem kluczowym, ale i tak komunikat jest bardzo dobry dla światowych rynków – w tym energetycznego. Strach nawet myśleć, jak demolujące dla gospodarek wielu państw byłoby eskalowanie choćby jednego z konfliktów i kryzysów, w których ścierają się dziś interesy amerykańskie i chińskie. Najwyraźniej jednak i w Waszyngtonie i w Pekinie uznano, że takie scenariusze nie leżą w interesie owych stolic.
Czytaj też
I słusznie. Amerykanie mają teraz na głowie finisz kampanii i wolą skupiać się na sprawach wewnętrznych. W nieco dalszym planie: wiedzą, że to w Pekinie spoczywa realnie działający klucz do rozwiązania lub przynajmniej kontrolowania wielu absorbujących ich konfliktów zewnętrznych. Chińczycy natomiast wciąż borykają się z problemem zbyt powolnego wzrostu po pandemii, a także z wieloma problemami strukturalnymi, od systemowej korupcji, poprzez wciąż niską jakość zarządzania w sektorze państwowym, aż po stan środowiska naturalnego, zdemolowanego dekadami rabunkowej eksploatacji.
Pekin stanął w dodatku przed fatalnym dla siebie wyborem: czy wykonać gest pod adresem aktualnej administracji amerykańskiej, do której co prawda ma sporo pretensji i która kilka razy mocno dała mu po łapach, czy zaryzykować wywrócenie się rządów demokratycznego establishmentu i nadejście całkiem nieprzewidywalnego Donalda Trumpa. Który, słynąc z biznesowego i transakcyjnego podejścia, mógłby co prawda (przynajmniej teoretycznie) przehandlować chińskiemu reżimowi Tajwan, gdyby ten „nie płacił” sojusznikowi jak należy – ale równie dobrze może zafundować chińskiemu Smokowi takie pakiety sankcji i ceł (w ramach ochrony amerykańskich przedsiębiorstw i miejsc pracy), jakich świat jeszcze nie widział. A nawet posunąć się do akcji zbrojnych (na przykład w obronie filipińskich praw do spornych wysepek na Morzu Południowochińskim), których kunktatorski rząd Bidena bał się jak ognia.
Najwyraźniej pragmatyczni Chińczycy uznali, że po pierwsze: ich kraj nie jest jeszcze gotów na pełnoskalowy konflikt z USA, a po drugie: lepsze jest w tej sytuacji znane i z grubsza przewidywalne niebezpieczeństwo, w postaci Demokratów. Stąd ta podróż Sullivana i jej oprawa, względnie ciepłe przyjęcie oraz wyważone wypowiedzi publiczne praktycznie wszystkich chińskich oficjeli. Sullivan rozpoczął spotkaniem z Wang Yi, ministrem spraw zagranicznych ChRL, i przy okazji publicznie złożył ofertę, mówiąc o wspólnym, „merytorycznym i skutecznym zarządzaniu nieporozumieniami”. To było celne – Chińczycy nie zamierzają bowiem ukrywać, że są pola sporne, natomiast zależy im na prestiżowym docenieniu ich roli jako równorzędnego partnera. A raczej: odrębnego bieguna światowej polityki (i gospodarki), alternatywnego wobec USA i „zbiorowego Zachodu”. „Kluczem do sprawnego rozwoju interakcji chińsko-amerykańskich jest traktowanie siebie nawzajem na równi” – podkreślił Wang. Ludowe Chiny kładą też nacisk właśnie na „merytoryczność” (regularnie zarzucając oponentom „ideologiczne zacietrzewienie”) oraz na skuteczność. Rybka połknęła więc haczyk z dużą przyjemnością, kolejne trzy dni obfitowały w „deeskalacyjne” uzgodnienia i deklaracje, a zwieńczeniem udanej wizyty było spotkanie z samym Xi Jinpingiem, przeprowadzone w miejscu możliwe najbardziej prestiżowym – bo w Wielkiej Hali Ludowej. Ryzykowne protokolarnie, z uwagi na różnicę pozycji rozmówców, a to w chińskiej praktyce niezwykle ważny aspekt. Ale to podczas niego zatwierdzono ostatecznie ciche przymierze: Xi publicznie powiedział Sullivanowi, że Pekin jest zdecydowany na „utrzymanie stabilnych stosunków z Waszyngtonem”. „W tym zmieniającym się i pełnym zawirowań świecie kraje potrzebują solidarności i koordynacji… a nie wykluczenia lub regresu” – powiedział chiński przywódca.
Czytaj też
Sullivan odpowiedział, że prezydent USA Joe Biden jest zdeterminowany, aby „zarządzać relacją w celu uniknięcia konfliktów” i że „nie może się doczekać rozmowy z panem Xi w nadchodzących tygodniach” (Biały Dom poinformował wkrótce po spotkaniu, że obaj przywódcy planują kontakt telefoniczny).
Z informacji, które trafiły do publicznego obiegu, wynika że najbardziej owocne były rozmowy w kwestiach bezpieczeństwa militarnego, a w drugiej kolejności: bezpieczeństwa gospodarczego i handlu – czemu trudno się dziwić, bo to w gruncie rzeczy sytuacja win-win. Pierwszy obszar był poruszany głównie podczas spotkania Sullivana z generałem Zhang Youxia, wiceprzewodniczącym Centralnej Komisji Wojskowej, uważanym za kluczowego doradcę wojskowego Xi. Załatwiono sporo, bo platformy bieżącej komunikacji pomiędzy dowódcami wojskowymi względnie niskiego szczebla – co w warunkach zagęszczania się obecności wojskowej stron na spornych terenach i częstego wykorzystywania demonstracji militarnej lub prowokacji zbrojnej jako narzędzia dyplomacji może mieć kluczowe znaczenie. W uproszczeniu: chodzi o to, by wskutek nadgorliwości czy braku zimnej krwi jakiegoś pułkownika lub komandora sytuacja nie wyrwała się spod kontroli wielogwiazdkowych generałów oraz stojących za nimi ministrów i prezydentów. I żeby teatrzyk nie zamienił się w rzeźnię.
Przy okazji strony pozwoliły sobie też na ostrożny optymizm odnośnie perspektyw filipińsko-chińskiego sporu o Spratly i inne archipelagi, mielizny i ławice na Morzu Południowochińskim. Dla wielu obserwatorów egzotyczne, ale – przypomnijmy – leżące bardzo blisko strategicznych szlaków, którymi płynie chiński import i eksport. A poza tym: obiecujące kontrolę nad bogatymi zasobami naturalnymi tamtejszego dna morskiego. „Różnice zdań z Chinami w tej sprawie (…) prawdopodobnie zostaną rozwiązane, w dającej się przewidzieć przyszłości” – powiedział Reutersowi wysoki urzędnik amerykańskiej administracji, zastrzegający sobie anonimowość.
Czytaj też
Podobno niewiele udało się załatwić odnoście konfliktów bliskowschodnich. Tak twierdzą oficjalne źródła z obu stron. Ale uwaga – to akurat może być zmyłka. Bo realnie, to i Waszyngton i Pekin przecież nie są zainteresowane wybuchem tam III wojny światowej, ani nawet zablokowaniem szlaku transportu ropy przez Morze Czerwone. Tyle, że stronom trochę wstyd przyznać się publicznie, że wspólnie naciskają na radykałów, tych w Izraelu i tych w Iranie, żeby nie przesadzali. Część publiczności – i amerykańskich wyborców, i muzułmańskiej ulicy – mogłaby tego nie zaakceptować.
Nie wiemy, czy i ile udało się Sullivanowi osiągnąć w innych sprawach spornych: od kwestii tajwańskiej, poprzez chińską pomoc dla reżimu Putina, aż po chińskie zaangażowanie w wytwarzanie i transgraniczny przepływ składników fentanylu, ostatnio głównej przyczyny śmiertelnych przedawkowań narkotyków w Stanach Zjednoczonych.
Biały Dom poinformował jednak, że rozmowy także w tych obszarach były „szczere, merytoryczne i konstruktywne”. Czy rzeczywiście – to przyjdzie nam ocenić za jakiś czas, po realnych efektach. Te zaś będą widoczne zarówno w statystykach amerykańskiej policji i służby zdrowia, jak i w zaangażowaniu chińskich banków w finansowanie rosyjskiej gospodarki oraz w realnym przepływie broni i technologii.
Witold Sokała