Analizy i komentarze
Kiedy węgiel był bogiem. Koniec Dunkelflaute, która przeczołgała polski system
Czy system elektroenergetyczny Polski udźwignie kolejną tzw. suszę pogodową (nazywaną też Dunkelflaute), gdy odnawialna energetyka nie pracuje? Zapewne tak, choć nie bez sporej ekwilibrystyki i wizji niedoborów mocy. Oto kilka lekcji z listopada. Lepiej, aby rządzący je odrobili, bo coraz więcej osób z branży apeluje, aby zacząć działać, nim będzie za późno.
Pierwszego dnia listopada było tak małe zapotrzebowanie na energię elektryczną i tak duża generacja z odnawialnych źródeł energii (OZE), że Polska eksportowała prąd na potęgę. Nadmiar produkcji – jak to zwykle przy wzroście podaży – przełożył się na spadek cen na giełdzie na rynku spot itd. 1 listopada tego roku taniej niż w Polsce było tylko na tak „zazielenionych” rynkach, jak te w państwach nordyckich – poświęciliśmy tej sprawie obszerny materiał: Gdzie po tani prąd w Europie? Do Polski!
Minęło zaledwie pięć dni i sytuacja odwróciła się do góry nogami. OZE zaczęły pracować o wiele słabiej, zwłaszcza wiatraki, zapotrzebowanie rosło ze względu na niższe temperatury w kraju. To gotowy przepis na niedobór mocy – i na szczęście ryzyko jego wystąpienia tylko zamajaczyło nad systemem elektroenergetycznym w kraju.
6 listopada Polskie Sieci Elektroenergetyczne drugi raz w historii ogłosiły przywołanie na rynku mocy. Operator sieci wezwał więc wszystkie jednostki z obowiązkiem mocowym do działania. Widma przerw w dostawach prądu nie było. W końcu po to ogłoszono okres przywołania. Mimo wszystko jest to sygnał do wszystkich: w przyszłości może nie być tak różowo.
Czytaj też
Od euforii do agonii
W mniej niż tydzień polski system przeszedł więc z trybu „mamy za dużo energii elektrycznej” do: mogą wystąpić turbulencje i musimy uruchamiać wszystko, co się da, aby się zbilansować. Węglowe i gazowe bloki (stale ich przybywa) poszły w ruch. Na kilkanaście dni węgiel znów zapanował w królestwie elektroenergetyki, przywracając Polskę na pozycję lidera pod względem emisji z sektora. Według danych zbieranych przez ElectricityMaps 6 listopada uśrednione emisje z tego sektora nad Wisłą wynosiły 875g CO2eq/kWh, najwięcej w Europie. W kolejne dni było odrobinę lepiej, ale Polska nie zeszła z pierwszego miejsca, raz przebijając granicę 900 g CO2eq/kWh.
Tylko że 6 listopada to był jeden z kilku dni tego miesiąca, gdy nie wiało, a fotowoltaika – co zrozumiałe o tej porze roku – pracuje o wiele mniej efektywnie i krócej. Przez kilka dni mieliśmy do czynienia z Dunkelflaute, suszą pogodową, kiedy właśnie panele i wiatraki nie pomogą. Oczywiście wszystko to przełożyło się na ceny prądu na rynku spot – poszybowały w górę. Na rynku bilansującym działy się – dosłownie – cuda. Jednego dnia dzienne ceny potrafiły sięgać nawet 2700 zł/MWh w szczycie.
Pod względem wietrzności było tak źle, że można było natrafić na momenty, gdy farmy wiatrowe w całym kraju pracowały z mocą około 19 MW (to dane chwilowe z podstawowej mapy PSE). Tymczasem mocy zainstalowanej w energetyce wiatrowej jest ponad 10 000 MW.
Poniższa infografika pokazuje okres 1-17 listopada tego roku pod względem generacji z OZE i zapotrzebowania. Można śmiało zakładać, że w momencie, gdy w systemie było dużo OZE (kolor niebieski i żółty) ceny energii elektrycznej były niższe, a dodatkowo – Polska eksportowała prąd. W odwrotnej sytuacji, podczas Dunkelflaute, czyli od 4 do 13-14 listopada, na giełdzie było drożej, a do Polski płynęło więcej prądu od sąsiadów (relacja import/eksport jest zaznaczona kolorem zielonym). Przestrzeń między linią wyznaczającą zapotrzebowanie a generacją z wiatraków, PV i importem, „pustkę” wypełniały w tym czasie bloki gazowe, a przede wszystkim – węglowe.
Wszystkie lekcje z listopada
W ciągu ostatnich kilku dni pojawiło się tyle opinii na temat tych wydarzeń, ale i recept, które mają uleczyć polską energetykę, że pozostaje tylko usystematyzować to, co już powiedziano. I co z tego to nie do końca prawda.
Czy odnawialna energetyka pociągnęła w dół system? Tak i nie ma w tym nic dziwnego. To nie pierwszy raz, kiedy nie dostarczyła tyle mocy, ile hipotetycznie by mogła. Taka jest jednak specyfika OZE i zawsze należy mieć to na uwadze. Nikt nie ukrywał, że trzeba będzie ją bilansować, a w przypadku Polski będą to robić źródła gazowe i węglowe.
Oceniając pracę OZE, należy mieć na uwadze jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze: jeśli u nas nie wieje i nie świeci, nie inaczej jest u sąsiadów Polski i wszyscy na rynku szukają mocy. W takich momentach trudno bazować na imporcie, bo po prostu nie ma skąd i od kogo brać energii elektrycznej.
Po drugie: zbawienne nie będą w takiej sytuacji także magazyny energii. Owszem, pomogą przez jakiś czas, ale wystarczy spojrzeć na dołączoną wcześniej infografikę, aby coś sobie uzmysłowić. Magazyny nie będą miały jak i z czego się naładować, jeśli będzie susza pogodowa. Chyba że ich pojemność w skali kraju byłaby liczona w terawatogodzinach, a nie jak teraz, w gigawatogodzinach. Z czego zaledwie 138 MWh (dane PIME z końca 2023 r.) to pojemność magazynów bateryjnych, resztę zapewniają elektrownie szczytowo-pompowe.
Błędnym wnioskiem po ostatnich kilkunastu dniach jest założenie, że nic takiego by się nie wydarzyło, gdyby polska energetyka była oparta tylko i wyłącznie na węglu czy węglu innych sterowalnych źródłach. „Dołek” mocowy z 6 listopada napędziły nie tylko OZE. Zrobiła to także konwencjonalna energetyka, wiele bloków było odstawionych, w tym nowe jednostki w Jaworznie czy Turowie. Gdyby one były wtedy dostępne – PSE nie musiałyby ogłaszać przywołania.
W dodatku wysokie ceny energii elektrycznej nie są napędzane wyłącznie przez koszty bilansowania niedoborów mocy w szczytach zapotrzebowania (porannym i wieczornym, kiedy fotowoltaika nie produkuje prądu). Jak wynika z wyliczeń m.in. Forum Energii, wydobycie tony węgla w Polsce kosztuje średnio około 824 zł (dane za sierpień). Ta tona węgla jest potem sprzedawana za ok. 476 zł (indeks PSCMI 1 ARP). Matematyka jest w tym wypadku zabójcza: może i mamy względnie sprawne bloki węglowe, ale ich koszty operacyjne rosną. Z roku na rok będzie trudniej je finansować, ze względu na wygasające wsparcie w ramach rynku mocy.
„Wejście” do systemu bardziej kosztownych jednostek, gazowych i węglowych, zawsze podbija ceny, także bilansujące. Jednocześnie – bez rynku mocy takie bloki by się nie utrzymały tylko na rynku energii. Chyba że chcemy zobaczyć prawdziwie wystrzelone w kosmos ceny. W przyszłości konieczne będzie nie tylko zreformowanie rynku mocy, ale i jak najszybsze wybudowanie źródeł dyspozycyjnych, które będą pracować raptem przez kilkaset godzin w roku.
Fatalne prognozy i co robić
To dlatego na niedawnej konferencji Forum Energii zastanawiano się, jak rozwiązać problem niedoborów mocy. – Jesteśmy świadomi, że rynek mocy jest konieczny, nie tylko do wsparcia, ale i utrzymania mocy. Oprócz tego być może będzie potrzebny awaryjny instrument w postaci mechanizmu budowy nowych mocy gazowych – mówił Grzegorz Onichimowski, prezes PSE.
Z wypowiedzi Onichimowskiego wynika natomiast, że nie tylko trzeba się pospieszyć z decyzjami, to jeszcze bez dalszych ingerencji się nie obejdzie. – Mamy konieczność wybudowania nowych źródeł dyspozycyjnych i to o wiele szybciej niż zakłada to aktualna wersja Krajowego Planu na rzecz Energii i Klimatu (KPEiK - red.). (…). Moce, wykorzystywane w ten sposób, w jaki są wykorzystywane w tej chwili, to prawdopodobnie ich śmierć techniczna nastąpi wcześniej, niż nam się dzisiaj wydaje. Chociaż pewnie część bloków może jeszcze popracować parę lat – skwitował.
W 2021 roku wyliczano, że średni wiek elektrowni węglowych w Polsce to 47 lat. Jak podsumowywano wówczas w „Tygodniku Gospodarczym Polskiego Instytutu Ekonomicznego”, to jednak tylko i aż średnia. „Elektrownie, które zostały wybudowane ponad 50 lat temu, odpowiadają za ok. 30 proc. zainstalowanej mocy. Największy udział w rynku mocy mają elektrownie, które powstały w latach 1971-1980” – wskazywał PIE.
Wniosek jest taki, że mocy ubywać nie będzie dlatego, że tak chce Bruksela (a i taka narracja jest serwowana), a po prostu: są leciwe i nie potrafią współpracować aż tak dobrze w zmieniającym się systemie. Węglówki sprzed kilku dekad miały pracować w tzw. podstawie, czyli z określoną mocą, cały czas, bez przerwy. Teraz gdy do sieci wprowadzana jest energia elektryczna z OZE, generacja z bloków węglowych jest zmniejszana i zwiększana, co też wpływa na ich sprawność w dłuższym okresie.
Prowadzi to do smutnego paradoksu: polskie starsze bloki węglowe są coraz mniej efektywne, ale będą potrzebne jak nigdy. Lata zapóźnień w inwestycjach w dyspozycyjne źródła i brak długofalowego planowania właśnie dają o sobie znać.