Reklama

Górnictwo

Berlin – macie problem, czyli o zadyszce Energiewende

Fot. Pixabay
Fot. Pixabay

„Nowe, wyższe cele redukcji emisji nie mają sensu” - na forum Unii Europejskiej takie zdania padały zazwyczaj ze strony tzw. coalstates, czyli państw, których miks energetyczny w znakomitej większości opierał się na węglu. Jednakże ten cytat pochodzi z wypowiedzi kanclerz „zielonych” Niemiec Angeli Merkel. Jeśli połączy się te słowa z wydarzeniami ostatnich kilkunastu miesięcy, dojść można do jednego wniosku: niemiecka Energiewende wpadła w zadyszkę. I nie wiadomo jak sobie z nią poradzi.

„Podwyższenie celów klimatycznych będzie miało skutki odwrotne od zamierzonych” - powiedziała kanclerz Merkel, odnosząc się do propozycji komisarza Miguela Ariasa Canete, który chciał zwiększenia celu redukcji europejskich emisji na rok 2030 z 40 do 45%. Można założyć, ze ten hiszpański polityk raczej nie spodziewał się takiej odpowiedzi od przywódcy Niemiec, czyli kraju, który kroczy w ścisłej awangardzie europejskiej walki o „zielone” jutro.

„Ustanawianie nowych pułapów dla redukcji emisji gazów cieplarnianych nie ma sensu w sytuacji, w której kraje Europy nie mogą poradzić sobie z obecnie obowiązującymi celami (...). Nie jestem zadowolona z propozycji komisarza Canete. Myślę, że przede wszystkim powinniśmy skupić się na celach, które już teraz wyznaczyliśmy” - powiedziała Merkel, cytowana przez Agencję Reutera.

Tak, jak to zostało wskazane we wstępie, te słowa niemieckiej kanclerz mogą wydawać się zaskakujące. RFN od lat buduje bowiem swoją opinię „zielonego” państwa, które przeznacza miliardy euro na rozwój odnawialnych źródeł energii i walkę z paliwami kopalnymi. Jednakże, rzut oka na ostatnie wydarzenia w Niemczech pozwala postawić dość niekorzystną dla Energiewende diagnozę: niemiecka transformacja energetyczna złapała zadyszkę, dusi ją pętla celów klimatycznych, które Berlin sam sobie narzucił, a już za dwa lata nadejdzie czas na ogólnoeuropejskie „sprawdzam” i zaprezentowanie wyników zmagań z emisjami.

Tymczasem, Niemcy już teraz wiedzą, że nie zrealizują celów emisyjnych, które wyznaczyli sobie na rok 2020. Przyznali to oficjalnie: Berlin powołał bowiem komisję, której zadaniem statusowym jest m.in. przygotowanie rekomendacji celem minimalizacji rozbieżności pomiędzy celami na rok 2020, a faktycznymi emisjami dwutlenku węgla pochodzącymi z niemieckiej gospodarki. Paradoksalnie, podstawowym wyzwaniem stojącym przed tą komisją jest przygotowanie planów i map drogowych dotyczących wygaszenia energetyki węglowej w RFN oraz wyznaczenia daty całkowitej dekarbonizacji Niemiec. Chodzi tu o zrezygnowanie z węgla w ogóle, a więc dotyczy ono tak węgla kamiennego, jak i brunatnego.

Co ciekawe, węgiel ma się w RFN całkiem nieźle. Niemcy są największym na świecie producentem i konsumentem wysoce emisyjnego węgla brunatnego. Według danych na 2016 rok RFN wydobywa rocznie trzy razy więcej tego surowca niż Polska. Co więcej, niemiecka gospodarka nadal jest największym emitentem dwutlenku węgla w Europie. Berlin zupełnie nie radzi sobie także z ograniczaniem emisji – w sektorze energetycznym spadek jest ledwie zauważalny (a przy tym rażąco niewspółmierny do poniesionych kosztów), a np. emisyjność sektora transportu rośnie, co, całościowo patrząc, niweczy wysiłki Energiewende na tym polu.

Czytelnik może w tym momencie zastanowić się: jak zatem Niemcy chcą wykreślić węgiel ze swojego miksu? Odpowiedź na to pytanie jest przewrotna: Berlin prawdopodobnie zdaje sobie sprawę, że wszelkie zamiary w tym zakresie przypominają dążenia do wysłania człowieka poza Układ Słoneczny: kiedyś może i się uda, ale na ten moment nikt nie jest w stanie stwierdzić kiedy. Dokładnie te słowa – w kontekście dekarbonizacji RFN - autor niniejszego artykułu usłyszał we wrześniu 2017 roku w Berlinie od urzędniczki niemieckiego ministerstwa środowiska. W ciągu ostatniego roku nic się w energetyce zachodniego sąsiada Polski znacząco nie zmieniło, więc działania komisji ds. dekarbonizacji należy uznać za chwyt PR-owy.

Warto w tym momencie zaznaczyć, że komisja ta ma przygotować swoje rekomendacje do końca bieżącego roku. Moment ten jest nieprzypadkowy – w grudniu 2018 roku mają bowiem miejsce dwa istotne wydarzenia.

Po pierwsze, w Katowicach odbędzie się wtedy 24. Konferencja Stron Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (COP 24). Będzie to dla Berlina świetna okazja do zaprezentowania nowego horyzontu działań dekarbonizacyjnych. Zwłaszcza, że spotkanie to odbędzie się w prawdziwym węglowym sercu Polski, mającej opinię zatwardziałego coalstate.

Po drugie, wraz z końcem 2018 roku Niemcy zamykają swoje dwie ostatnie kopalnie węgla kamiennego. Nie oznacza to oczywiście, że zamkną również elektrownie zasilane tym surowcem – nie, jednostki te będą działać dalej, lecz spalane w nich będzie paliwo z importu.

Te dwa wydarzenia są doskonałymi okazjami do intensywnej ofensywy wizerunkowej Berlina. Pozostaje jednak pytanie: czy Niemcom uda się przykryć wtedy swoje porażki na polu transformacji energetyki (szerzej opisane tutaj i tutaj)? Być może, jednakże odpowiednie podkreślenie trudności, jakie napotyka Energiewende leży w interesie Polski, która boryka się z surowymi rygorami unijnej polityki klimatycznej, pisanej przede wszystkim niemiecką ręką.

Reklama

Komentarze

    Reklama