To już dwa lata bez atomu w Niemczech

W natłoku dziesiątek wydarzeń, haseł o transformacji energetycznej i głośnych debat o przyszłości europejskiego sektora, łatwo zapomnieć o symbolicznych rocznicach. A przecież właśnie wczoraj, 15 kwietnia, minęły dwa lata od chwili, gdy Niemcy wyłączyli swoje ostatnie elektrownie jądrowe. To cicha, lecz odczuwalna do dziś rocznica.
W nocy z 14 na 15 kwietnia 2023 roku do sieci po raz ostatni prąd dostarczyły trzy reaktory: Isar 2, Emsland oraz Neckarwestheim 2, łącznie około 4 GW mocy. Tym samym zakończono długi proces wygaszania niemieckiego atomu, który zaczął się jeszcze po 2000 roku i w jego wyniku z mapy energetycznej kraju zniknęło ponad 22 GW mocy.
Zresztą samo wyłączenie ostatnich bloków nie obyło się bez kontrowersji. Pierwotnie miały zostać wyłączone z końcem 2022 roku, jednak bestialska rosyjska inwazja na Ukrainę i wywołany przez nią kryzys energetyczny zmusiły rząd Olafa Scholza do przesunięcia tego terminu o kilka miesięcy. Czy warto było? Skutki tej decyzji do dziś budzą emocje, a Bundestag pod naciskiem opinii publicznej i opozycji powołał komisję śledczą, by zbadać kulisy tej decyzji.
Zastanawialiśmy się, czy ten nekrolog jest na miejscu. Ale przedwczesne wygaszenie atomu faktycznie oznacza śmierć - udowodnili to naukowcy z MIT i UCLA. Zamykanie elektrowni jądrowych to dodatkowe zgony związane z zanieczyszczeniem powietrza i przyspieszenie ocieplenia klimatu. pic.twitter.com/GfYhvh56PH
— Energetyka24 (@Energetyka_24) April 15, 2023
Dziś temat powrotu do atomu stał się politycznym narzędziem rozgrywek, którym jedni próbują grać, a drudzy udają, że go nie widzą. Chadecy, którzy przez lata z opozycyjnych ław głośno krytykowali decyzję o likwidacji atomu, teraz już jako część władzy muszą zmierzyć się z konsekwencjami własnych haseł. Przez miesiące grzmieli o konieczności „reaktywacji” energetyki jądrowej, obiecywali powrót, składali deklaracje. Adziś? Zaczyna się klasyczna polityczna gimnastyka.
Część sceny politycznej nadal mówi o potrzebie ponownego uruchomienia reaktorów, ale głosy z samej koalicji rządzącej są już znacznie bardziej sceptyczne. Temat niedawno znów wypłynął, tym razem za sprawą przecieku medialnego o wstępnych ustaleń nowej koalicji. Pojawił się tam zapis, że jeśli obecni operatorzy nie chcą mieć nic wspólnego z atomem, państwo mogłoby przejąć nad nim kontrolę.
Problem w tym, że Niemcy zadbali o to, by powrót do atomu był możliwie trudny, jeśli nie nierealny. Jak pisaliśmy niedawno na łamach Energetyki24, zgodnie z obowiązującym w RFN prawem jądrowym, reaktory po wyłączeniu mają być rozebrane „niezwłocznie”. A to oznacza, że nawet zatrzymanie rozbiórki wymagałoby zmiany przepisów. Co więcej, ponowne złożenie istniejącego reaktora mogłoby zostać potraktowane prawnie… jak nowa budowa. A to już cały festiwal biurokracji - pozwolenia, kontrole, audyty, konsultacje społeczne. Stracone lata i przepalone miliony euro.
Ministerstwo środowiska już teraz studzi zapał i ostrzega przed olbrzymimi kosztami od odtworzenia infrastruktury, przez zatrudnienie wykwalifikowanych kadr, aż po zakup nowego paliwa. Dlatego też minister klimatu nazwała pomysł powrotu do atomu po prostu „absurdalnym”.
Na końcu tej politycznej układanki zawsze zostaje zwykły mieszkaniec z rosnącym rachunkiem i poczuciem, że coś tu nie zagrało. A klimat? Zepchnięty na dalszy plan, choć w teorii ma być priorytetem.