Wstępne założenia tzw. „Planu Morawieckiego” zaprezentowane 16 lutego br. podkreślają m.in. konieczność zastąpienia starzejących się bloków węglowych. Wskazują również na rosnącą groźbę blackoutu (wielkoobszarowej awarii systemu elektroenergetycznego) i ryzyko związane z możliwością znacznego wzrostu cen emisji w ramach europejskiego systemu handlu emisjami, który jest aktualnie reformowany (co przełożyłoby się na ceny energii). Wspólnym mianownikiem wymienionych powyżej elementów jest teoretycznie węgiel. Z jednej strony najłatwiej byłoby uzupełniać braki energetyczne nowymi siłowniami opalanymi „czarnym złotem”. Z drugiej strony zaostrzająca się polityka klimatyczna UE wyraźnie uderza w ten surowiec, a ryzyko blackoutu występuje nie tylko z powodu wycofywania starych jednostek i niezastępowania ich nowymi, ale także charakteru systemu, w którym prym wiodą gigantyczne mega elektrownie.
Jednak słowo „węgiel” w części prezentacji Morawieckiego poświęconej polityce energetycznej nie pada (jest jedynie mglista wzmianka o eksporcie maszyn górniczych na jednym ze slajdów opisujących projekty rozwojowe i sugestia, że "może on stanowić wstęp" do gazyfikacji "czarnego złota"). To niezwykle interesujące w kontekście nieustannie akcentowanej od objęcia rządów przez PiS konieczności jego obrony. Intrygujące jest również to, że inne źródła energii wymienione są na udostępnionych przez ministerstwo rozwoju slajdach właściwie z nazwy. Mowa np. o wsparciu dla przydomowych elektrowni, które pomogłyby przekształcić polską energetykę w model bardziej rozproszony, a więc niwelujący ryzyko blackoutu (fotowoltaika, a więc OZE). W prezentacji Morawieckiego pojawia się również odniesienie do potencjału geotermalnego (znów OZE), wsparcia niskoemisyjnych źródeł energii (w teorii zarówno gaz, atom, OZE) i magazynów energii (dedykowanych de facto OZE produkujących prąd okresowo). Gdyby nie ustęp o dywersyfikacji dostaw gazu i ropy oraz rynku mocy, który musi się opierać na elektrowniach konwencjonalnych w podstawie miksu (ale w jakim zakresie?), można by odnieść wrażenie, że „Plan Morawieckiego” zapowiada szybkie zmniejszanie udziału węgla w wytwórstwie energii kosztem OZE (tym bardziej, że nie wspomina on o energetyce jądrowej). Można by gdyby autor omawianego programu nie był wicepremierem PiS, a więc partii, która na swoich sztandarach niesie hasło obrony polskiego węgla. Choć z drugiej strony to także siła polityczna, która jest zmuszona do głębokiej restrukturyzacji górnictwa (zamykania kopalń bądź ich części), co de facto pokazuje, że dziś w polskiej energetyce wszystko jest możliwe.
„Trop OZE” w wystąpieniu Morawieckiego wydaje się niezwykle ciekawy również w kontekście nadchodzącej reformy ETS (18 lutego pierwsze wysłuchanie publiczne w PE w tej sprawie) i unijnych funduszy mających finansować pomysły resortu rozwoju. Polska i dziewięć innych najbiedniejszych krajów Wspólnoty ma przecież otrzymać środki z tzw. funduszu modernizacyjnego (będą pochodzić ze sprzedaży 310 mln pozwoleń na emisję). Mają one być przydzielane poprzez radę inwestycyjną i komitet zarządzający, w skład których wejdą przedstawiciele państw członkowskich, KE i Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Ostatni z wymienionych elementów jawnie wspiera odnawialne źródła energii i jest niechętny węglowi. W KE także nie brakuje zwolenników „zielonej energii”. W Polsce otwarcie się o tym nie mówi, ale wspomniany fundusz ma za zadanie de facto przymusić polską energetykę do transformacji w kierunku OZE. Nacisk w tym zakresie jest olbrzymi i nie wykluczone, że Morawiecki uznał, że należy reformę ETS traktować jako szansę, a nie zagrożenie dla krajowej gospodarki (czy słusznie?). Teoretycznie w ramach jej konsultowania można przecież spróbować wynegocjować zwiększenie puli pomocowej. Problem pozyskania środków finansowych na wdrażanie zmian w polskim systemie energetycznym zostałby więc rozwiązany, a KE z chęcią udzieliłaby wsparcia rządowi na zamykanie kopalń (tylko taka forma „pomocy” jest dziś dozwolona). W takim układzie zestawianie Planu Morawieckiego z terapią szokową Balcerowicza byłoby w pełni uprawnione. Pytanie czy koszty takiego eksperymentu nie byłyby jednak zbyt wysokie?
Raport przygotowany przez Centrum Analiz Klimatycznych przy współudziale Banku Światowego wskazuje, że „proponowany pakiet polityki klimatyczno-energetycznej do 2030 roku (a więc zawierający mechanizm funduszu modernizacyjnego) nie wpłynie na wszystkie kraje UE w równym stopniu. Wyższe koszty poniosą bardziej dynamiczne unijne gospodarki oraz kraje charakteryzujące się znacznym udziałem przemysłu energochłonnego (szczególnie jeżeli ich miks energetyczny jest oparty na paliwach wysokoemisyjnych). Polska i większość nowych państw członkowskich spełniają obie te przesłanki.” Warto mieć to na uwadze. Z ewentualną transformacją sektora energetycznego Warszawa będzie się musiała zmagać w realiach podwójnych standardów ze strony Komisji Europejskiej.
Tyle dywagacji i teoretyzowania. Wicepremier RP mógł przecież pominąć węgiel w swojej prezentacji zupełnie przypadkowo. Mógł?
Zobacz także: Baca-Pogorzelska: Górnik górnikowi wilkiem? „Związkowcy z KW zażądają podwyżek”