Reklama

Nawet jeśli Gazprom zdoła uruchomić, któreś z zapowiadanych połączeń gazowych, to nadal będzie zmuszony do ponoszenia kosztów związanych z opłatami tranzytowymi na rzecz Słowacji i Bułgarii. Obecnie przez terytoria tych krajów dostarczany jest gaz do Europy zachodniej i południowej. W świetle obowiązujących umów, niezależnie od tego, czy Rosjanie przesyłają tamtędy surowiec, czy też nie, są zobligowani uiszczać stosowne honorarium – odpowiednio do roku 2028 oraz 2030. Rocznie wiąże się to z wydatkami sięgającymi miliarda dolarów. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że Słowacja jest w pewnym stopniu państwem – kluczem do części największych klientów Gazpromu, m.in. z Niemiec i Włoch, więc negocjacje muszą być nader ostrożne.

Kilka miesięcy temu Rosjanie ponownie ogłosili zamiar zakończenia transportu ,,błękitnego paliwa” przez Ukrainę. Jako podstawowy powód podano pojawiające się okresowo zakłócenia w realizacji dostaw na zachód – najczęściej w okresach, kiedy obydwie strony nie mogły porozumieć się w sprawie cen surowca. Ogromne znaczenie dla przyspieszenia prac w tej materii miały napięte stosunki bilateralne spowodowane rosyjską aneksją Krymu oraz konfliktem militarnym na południowo–wschodniej Ukrainie.

Pierwszym projektem służącym realizacji określonego powyżej celu miał być gazociąg South Stream, który upadł przez niezgodność z trzecim pakietem energetycznym Unii Europejskiej. Kilka miesięcy po jego fiasku, Gazprom zaprezentował kolejną alternatywną trasę w postaci Tureckiego Potoku – docelowo ma on połączyć wybrzeże Rosji i Turcji. W ostatnich tygodniach pojawiło się jednak wiele wątpliwości związanych z realizacją tej inwestycji – twarde stanowisko władz w Ankarze oraz kłopoty finansowe rosyjskiego giganta doprowadziły do wstrzymania prac nad kosztownym wschodnim odcinkiem Korytarza Południowego, który miał dostarczać ok. 32 mld m3 surowca dla gazociągu biegnącego po dnie Morza Czarnego. Zerwano również kontrakt z włoskim koncernem Saipem – głównym wykonawcą pierwszej (z czterech) nitek rurociągu. Niemal równocześnie Rosjanie poinformowali o podpisaniu porozumienia (z Shellem, OMV i E.ON – em) w sprawie rozbudowy istniejącego już połączenia Nord Stream. Wiedzie ono przez Morze Bałtyckie i budzi spore kontrowersje wśród krajów nadbrzeżnych. Docelowo jego przepustowość miałaby zostać powiększona o 55 mld m3 – a więc o 100%. Koszt tego przedsięwzięcia został oszacowany na 9,9 mld euro.

Wartym odnotowania jest fakt, że według Michaiła Korczemkina, szefa grupy doradczej East European Gas Analysis, w minionym roku tranzyt 1000 m3 gazu przez terytorium Ukrainy był średnio 10 $ tańszy, aniżeli w przypadku wykorzystania Gazociągu Północnego – kosztował odpowiednio 33 i 43 $. Biorąc pod uwagę wszystkie dostępne informacje dotyczące kosztów budowy nowych połączeń oraz obsługi finansowej dotychczasowych tras, wielu analityków zadaje sobie pytanie o rentowność i sens naruszania tranzytowego status quo: ,,To mało prawdopodobne, aby te projekty [Turkish Stream i Nord Stream, przyp red.] były uzasadnione z ekonomicznego punktu widzenia. Mogą być  jednak postrzegane, jako niezbędny koszt obniżenia ryzyka"  – uważa Andriej Poliszuk, analityk Raiffeisen Bank.

Pogarszająca się sytuacja finansowa Gazpromu, niekorzystne otoczenie międzynarodowe i coraz bardziej intensywne działania Unii Europejskiej w zakresie dywersyfikacji źródeł dostaw, sprawiają, że buńczuczne zapowiedzi płynące z Moskwy muszą zostać nieco urealnione. Słowa Aleksieja Millera z ubiegłego miesiąca, w których deklaruje gotowość do podjęcia rozmów ws. przedłużenia umowy z Kijowem po roku 2019, wskazują, że również władze rosyjskiego giganta zdały sobie w końcu z tego sprawę.

Jakub Kajmowicz

Reklama
Reklama

Komentarze