W potoku brudów, pomyj i wzajemnego flekowania, trudno zobaczyć jasne stanowisko kandydatów na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych w sprawie energetyki. Tymczasem ich zdania w tej materii zupełnie się różnią.
Hillary Clinton to kontynuacja „balansowania” prezydentury Obamy. Z jednej strony interesy energetyki odnawialnej i „nowej fali” innowacyjnych firm, które przynajmniej marketingowo stawiają na OZE, korzystne zmiany dla zaawansowanych technologicznych stanów i jednocześnie dalsze budowanie niezależności energetycznej, z drugiej strony – rewolucja łupkowa i własne zasoby energetyczne. Clinton popiera i zapowiada kontynuację działań Obamy z większą uwagą na ochronę klimatu (Obama podpisał porozumienie paryskie i wiele się mówi zarówno o ograniczeniu CO2 jak i inwestycjach w wiatraki i słońce). Mamy balans pomiędzy spadkiem cen, wykorzystywanej w przemyśle i powiększającej PKB, ropy naftowej, a problemem nowego sektora łupkowego, który w ciągu ostatnich 3 lat skurczył się o co najmniej 10 % i przede wszystkim zahamował dynamikę rozwoju oraz coraz gorsze prognozy dla węgla (niskie ceny i bankructwo koncernów wydobywczych ,ale i nacisk na elektrownie węglowe wypierane przez tani gaz i będące pod presją zmniejszania emisji CO2 i decyzje koncernów o braku inwestycji a nawet coraz częstszym zamykaniu starych elektrowni węglowych). Obama łatwo mówi o ograniczaniu emisji CO2 przez USA (bo dzieje się to automatycznie przez wypieranie węgla przez niżej – emisyjny i tańszy gaz) i zdobywa poklask w takich stanach jak Kalifornia mówiąc o zamianie węgla na słońce. Bo czasy Obamy (i idee Clinton) to tez innowacyjne firmy jak Tesla (i teraz SolarCity)i coraz realniejsze elektryczne samochody (choć teraz mniej, bo benzyna jest tania, więc u samych Amerykanów też można zaobserwować powrót do paliwożernych maszyn).
U Donalda Trumpa jest oczywiście na odwrót. Ten kandydat sformułował program energetyczny na pierwsze 100 dni (już w maju tego roku, podobno pod wpływem jego energetycznego doradcy multimilionera Harolda Hamma). Program, który wygląda jak żywcem wyjęty z niektórych wypowiedzi polskich spółek górniczych lub z najbardziej „jastrzębich” dokumentów Ministerstwa Energii. Trump chce odwołać zgodę na paryskie porozumienie klimatyczne i w ogóle jest przeciw jakimkolwiek światowym porozumieniom, które mogą ograniczać USA. Jest akapit o ratowaniu sektora węglowego i o zniesieniu ograniczeń w zakresie nowych odwiertów gazu łupkowego. Te rzeczy to na pewno ukłon w stronę jednego z kluczowych „swing states” czyli Pennsylwanii z jej górniczym i łupkowym lobby (ale też jak i inni wypominają, obrona biznesów Hamma). Poza tym zgoda na budowę rurociągu Keystone Pipeline (jest to wielki rurociąg z Kanady na wskroś USA) i możliwość zasilania rafinerii w Luizjanie kanadyjska ropą z łupków i piasków – ten projekt budził wielkie sprzeciwy ekologów, a także władz indiańskich rezerwatów, które rurociąg miał przecinać i został finalnie zablokowany przez administrację Obamy. Keystone Pipeline jest takim barometrem polityki energetycznej i kluczowym elementem starcia starego i nowego ładu energetycznego. Dalej oczywiście kładziony jest nacisk na niezależność energetyczną (więcej amerykańskiego gazu i ropy, a niekoniecznie źródeł odnawialnych) i wyważenie cen nośników- tu Trump, w zależności w jakim jest stanie, z jednej strony krytykuje Obamę, że jego sukcesy gospodarcze to efekt niskich cen ropy, a z drugiej mówi, że to już dość i powinno być jednak wyżej, bo to dobre dla amerykańskich spółek wydobywczych.
Wydawałoby się więc, że z tych dwóch opcji to właśnie amerykański Donald T. jest bliższy teraz węglowej polityce energetycznej Polski, ale nowy, dziwny, patchworkowy świat pokazuje, że niekoniecznie tak musi być geopolitycznie. W koncepcji Hillary, Polska właściwie nie istnieje, ale wydaje się, że wszystko ma być tak jak do tej pory. Natomiast na polu międzynarodowym retoryka Trumpa jest zupełnie inna. Trump rozumuje jak biznesman, że wszystko da się wynegocjować, a każdy będzie postępował zgodnie z nadrzędnym celem jakim jest zarobienie pieniędzy. Trump (w swoim pomyśle) jest wiec pragmatykiem – traktuje Rosję jak partnera biznesowego – może i trudnego i brutalnego, ale takiego, z którym warto się ułożyć jeśli to da pieniądze. Trump forsuje więc koncepcję nowego, światowego ładu, w którym wracamy do stref wpływów, gdzie godzimy się z dominującą rolą Rosji (vide porozumienie dotyczące Syrii) i nie będziemy naciskać jeśli będzie to dla nas nieopłacalne. Pragmatycznie chce się układać w sprawie polityki ,ale też i ropy i gazu (pojawiają się sygnały o wspólnej polityce na zwyżkę cen) i wydaje mu się, że łatwo będzie mógł ułożyć globalną układankę w sposób, w jaki buduje się pewnie gospodarcze kartele- poprzez zmowy i kontrakty z aneksami pod stołem.
To już chyba wszystkim w Polsce podobać się będzie mniej, bo taka koncepcja to prosta droga do sytuacji, w której Polska może kiedyś zostać położona na gospodarczym, energetycznym ale i militarnym talerzu. Jeśli rachunek zysków pokaże, że nie warto tu bronić pozycji to … Trump szybko się wycofa i będzie dążył do izolacjonizmu i własnych korzyści.
Prof. Konrad Świrski
Zobacz także: Trump w orbicie „Putinternu”. Za deklaracjami pójdą decyzje?