Analizy i komentarze
Sokała: BRICS to propaganda, gra pozorów i płonne nadzieje
Niedawne rozszerzenie grupy BRICS miało być potwierdzeniem jej potęgi i świetlanych perspektyw. Przynajmniej wedle chińskiej i rosyjskiej propagandy. Wiele wskazuje na to, że wyjdzie dokładnie odwrotnie.
Pierwszy cios zadała Argentyna. Kraj, który wcześniej znalazł się na progu bankructwa – dzięki nieodpowiedzialnej polityce gospodarczej kolejnych ekip rządowych – i miał coraz mniejsze szanse na kolejne transze pomocy finansowej z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, postanowił w pewnym momencie zapisać się do BRICS w nadziei, że Chińczycy wezmą go w zamian za ten gest na swój garnuszek. Czy tak by się faktycznie stało, można powątpiewać – ale tego się niestety nie dowiemy, bo zanim postawiono „kropkę nad i”, wybory w Argentynie wygrał Javier Milei. I niemal natychmiast ogłosił, że zamiast chińskiej „ryby” woli zachodnią „wędkę”.
Kolejny cios wyprowadziła Arabia Saudyjska, zdobycz potencjalnie znacznie bardziej atrakcyjna. Co prawda Rijad nie odżegnuje się całkiem od członkostwa w grupie, ale tajemniczo zwleka z jego potwierdzeniem. Hipoteza nr 1: sprytny gracz, jakim bez wątpienia jest książę koronny Mohammed bin Salman, nie chce stać się halabardnikiem w rosyjskim teatrzyku propagandowym. A zbyt szybkie wejście do BRICS dokładnie tym by groziło, w sytuacji, gdy to akurat Rosja w tym roku sprawuje rotacyjne przewodnictwo grupy. Hipoteza nr 2, bynajmniej nie stojąca z pierwszą w całkowitej sprzeczności: książę MbS i jego ludzie podbijają stawkę i usiłują wytargować dla siebie lepsze warunki w bilateralnych interesach z Chinami. Być może z Rosją też (a przy okazji w ramach OPEC+), a nawet z Indiami (choć te ostatnie chyba w najmniejszym stopniu zabiegały o wciągnięcie Saudów na pokład). Tak czy owak, na formalne przystąpienie Arabii Saudyjskiej pewnie jeszcze trochę poczekamy, o ile w ogóle nastąpi. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że kraj ten bardzo stara się budować strategiczną samodzielność, nie jest więc zainteresowany zbyt ścisłymi związkami z czymś, co może się przekształcić (nawet czysto hipotetycznie) w sojusz polityczny pod chińskim (czy chińsko-rosyjskim) przywództwem. Byłoby to zabójcze i dla saudyjskich aspiracji globalnych, i dla bieżących interesów gospodarczych, i przede wszystkim dla polityki bezpieczeństwa Rijadu, mocno opartej na współpracy z USA i jego sojusznikami.
Wywiad z autorem na temat BRICS:
Grupie pozostaje więc radość z przyłączenia się Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Egiptu, Etiopii i Iranu. Najmniej problemów (i najwięcej plusów) oznacza akcesja ZEA. Natomiast już Egipt i Etiopia to perspektywa wciągnięcia pozostałych państw grupy w bilateralny spór ciężkiego kalibru (o tzw. Tamę Wielkiego Odrodzenia, inwestycję kluczową dla bezpieczeństwa wodnego Etiopczyków, ale szalenie groźną dla Egipcjan). To nie wszystko: Etiopia właśnie faktycznie uznała niepodległość Somalilandu, jako pierwszy kraj świata, wynajmując sobie od tego quasi-państwa dostęp do portu w Berberze. To podwójny cios w interesy chińskie: regionalny (Pekin ma swoje interesy z Somalią, przeciwko której zbuntowali się niegdyś nowi partnerzy Etiopii) oraz globalny (bo Somaliland utrzymuje relacje z Tajwanem). A towarzysze z Pekinu tyle przecież zainwestowali w etiopską infrastrukturę (w tym w feralną tamę) oraz w tamtejsze elity polityczne… Pewnego ambitnego etiopskiego ministra, Tieuodrosa Adhanoma Gebreijesusa, wypromowali nawet na szefa Międzynarodowej Organizacji Zdrowia. A tu nagle taki despekt.
Absolutnym „troublemakerem” może okazać się w tym gronie Iran, ze swoimi ambicjami budowy antyizraelskiego (i de facto antyzachodniego) frontu, obejmującego Hezbollah, Hamas, Hutich oraz szereg radykalnych, warlordowskich milicji w Syrii czy Iraku. Na dokładkę mający świeżej daty spięcie z Pakistanem (kluczowym regionalnym sojusznikiem Pekinu) i coraz aktywniej wspierający Rosję, także militarnie, co niekoniecznie jest na rękę bardziej umiarkowanym członkom BRICS. Istotne zwiększenie roli państw islamskich w grupie może ponadto spowodować nowe napięcia z Indiami – bo tamtejszy premier Narendra Modi akurat na antyislamskim resentymencie Hindusów buduje swoją nacjonalistyczną strategię w polityce wewnętrznej, która ma mu zapewnić kolejną kadencję u władzy.
Listę konfliktów (starych, nowych i potencjalnych), które dzielą poszerzony BRICS, można ciągnąć niemal w nieskończoność. A to wszystko na tle istniejącego rozziewu pomiędzy propagandą i politycznymi deklaracjami (o wspólnej budowie nowego porządku globalnego oraz o „dedolaryzacji” wymiany handlowej) – a rzeczywistością, która głośno skrzeczy. Strategiczna spójność jest raz po raz weryfikowana, gdy przychodzi do jakiejkolwiek próby zajęcia jednolitego stanowiska w sprawach ważnych. Ostatni przykład to kwestia konfliktu w Gazie: w listopadzie ubiegłego roku prezydencja południowoafrykańska zorganizowała w tej intencji wirtualne spotkanie, z udziałem starych członków i wybranych państw aspirujących, które skończyło się niczym. Prezydent RPA Cyril Ramaphosa próbował wytłumaczyć to międzynarodowym dziennikarzom na konferencji prasowej, twierdząc, że „dyplomaci nie mieli wystarczająco dużo czasu na sporządzenie oświadczenia”. Reakcją sali był rzecz jasna śmiech.
Podobnie jest z ogłaszanymi od czasu do czasu ambitnymi planami ekonomicznymi, na przykład wprowadzeniem wspólnej waluty BRICS, opartej o złoto. Na razie „sukces” walki z supremacją dolara najlepiej ilustruje struktura pożyczek, udzielanych przez Nowy Bank Rozwoju (NDB), wspólną instytucję finansową grupy. Otóż – wskutek wymagań i preferencji klientów, około 2/3 udostępnianych środków przypada na USD, dalej idą euro i szwajcarski frank, dopiero dalej juan.
Wnioski są dla BRICS i przyszłości tej formuły niezbyt optymistyczne. Sojuszem geostrategicznym nie będzie z całą pewnością. Platformą pogłębionej współpracy politycznej – mała szansa. Organizacją, intensyfikującą współpracę ekonomiczną swoich członków – też raczej nie. Z tym poszczególni uczestnicy gry lepiej radzą sobie bilateralnie, unikając przy tym nadmiaru oczu, zaglądających za kulisy wrażliwych transakcji. Wychodzi więc na to, że BRICS w coraz większym stopniu będzie stawać się tworem czysto propagandowym – dając paliwo manipulatorom z Pekinu i Moskwy, pozwalając im przynajmniej na papierze „wyprzedzać” Stany Zjednoczone i cały Zachód. Bo papier jest cierpliwy, a internet jeszcze bardziej. Można tam do woli tworzyć kolorowe mapki, na których BRICS pokrywa coraz większy kawałek globu, tabelki w których sumuje się miliardowe populacje i takież PKB… ale w realnym życiu nijak nie przekłada się to na polityczną sprawczość. A tym bardziej na technologiczne, wywiadowcze i wojskowe przewagi.
Co do prognoz – można zaryzykować tezę, że Indie (a z innych względów także Brazylia i ZEA) będą ostrożnie dawkować swe zaangażowanie w formułę BRICS, tak aby wydusić jak najwięcej z kooperacji z Chinami, ale bez narażania swych relacji z Zachodem. Z drugiej strony, dla Chińczyków BRICS jest zapewne sympatycznym, acz bynajmniej nie najważniejszym narzędziem realizacji ich globalnych aspiracji – nie dadzą więc tej współpracy całkiem obumrzeć, ale też nie będą nadmiernie w nią inwestować. Bardziej opłaca się im poszukiwanie sukcesów na drodze bilateralnej, dającej więcej elastyczności i większą przewagę nad poszczególnymi kontrpartnerami. Z większych graczy na arenie pozostaje więc tylko Rosja, żywotnie potrzebująca BRICS dla choćby częściowego zamaskowania swej międzynarodowej izolacji.
Okazja nadarzy się niebawem, bo Putin i spółka mają być gospodarzami tegorocznego szczytu grupy. Niezwykle pouczające będzie pewnie obserwowanie, na ile poszczególni partnerzy pozwolą Rosjanom odegrać rolę liderów światowej polityki. Kremlowi bardzo na tym zależy, to oczywiste. Ale czy jest to w interesie New Delhi, Kairu, a nawet Pekinu?
Spotkanie przywódców BRICS wstępnie zaplanowano w Kazaniu, w listopadzie. Oczywiście, o ile nic nieprzewidzianego się w międzyczasie nie wydarzy.
Witold Sokała