Kryzys ukraiński daje znakomity powód do tego, by przyjrzeć się uważnie naszym wysiłkom w zakresie realizacji celu, który słusznie identyfikuje premier - integracji energetycznej Wspólnoty jako jednej z gwarancji naszego bezpieczeństwa. Jeśli jej pragniemy, musimy być gotowi do tego, że nasi partnerzy powiedzą nam „sprawdzam”. Czy jesteśmy na takie sprawdzam gotowi? Co moglibyśmy odpowiedzieć na fundamentalne pytania w tej dziedzinie? Zajmijmy się, na początek trzema filarami energetycznej wspólnoty.
Solidarność gazowa
O ile zrozumiałem intencje premiera chodzi raczej nie o to, byśmy się, na szczeblu rządowym zrzucali po kilka miliardów euro i kupowali razem gaz dla wszystkich jego importerów – firm państwowych, giełdowych, prywatnych. Jak miałaby zresztą funkcjonować redystrybucja takiego centralnego kupca? Mam dużą nadzieję, że premier miał raczej na myśli wspólny rynek UE – działający według tych samych zasad i w dużej mierze anonimowy, gdzie w hubach gazowych Europy (Polska również śmiało może taki tworzyć) będą działały giełdy i platformy obrotu realizujące anonimowy i dostępny na równych warunkach dla wszystkich handel błękitnym paliwem (moje domysły jak najbardziej potwierdził wywiad premiera dla Die Zeit, gdzie expressis verbis mówił już o wspólnej giełdzie gazu). Na największych europejskich graczy można byłoby nałożyć obowiązek animowania obrotu przy niewysokim spreadzie pomiędzy zleceniami kupna i sprzedaży tak, by i mniejsi mieli dostęp do konkurencyjnych ofert. „Właściciele” kontraktów długoterminowych również musieliby nabywany w ten sposób gaz oferować na wspomnianych zasadach. Tak realizowałaby się „solidarność liberalna” – na wspólnym rynku silniejszy zyskuje więcej, ale i słabszy ma dostęp do towaru po niemal tej samej cenie.
Taki pomysł wydaje się bliski temu, co realizujemy już w Polsce od roku – w lipcu 2013 uchwalone zostało tzw. obligo giełdowe zmuszające PGNiG do oferowania zarówno importowanego, jak i wydobywanego w kraju paliwa na giełdzie towarowej. A zatem tutaj przywołane przeze mnie „sprawdzam” byłoby dla nas wygodne? Nie bardzo. W dalszym ciągu funkcjonują u nas długoterminowe umowy stanowiące dla PGNiG dobry powód do udowadniania, że nie ma jak wypełnić wspomnianego obowiązku. Ponadto konstrukcja ceny taryfowej sprawia, że gaz na giełdzie bywa droższy niż w taryfie detalicznej. Co więcej od lat jakbyśmy nie zdawali sobie sprawy, że „mieszając” gaz importowany z krajowym, którego cenę opieramy na kosztach wydobycia de facto „sponsorujemy Gazprom” czyniąc jego produkt tańszym, no i przy okazji zabierając możliwość sprzedaży gazu krajowego po cenie rynkowej, co ogranicza zyski upstream’u i jego możliwości poszukiwania i wydobycia, także gazu łupkowego. Co by zatem oznaczało „sprawdzam” dla naszego sektora gazowego? Z pewnością rewolucję, wzrost cen w pierwszym okresie, a potem ich spadek, prawdopodobnie poniżej bieżącego poziomu. Szkopuł w tym, ze pewnie nie stanie się to w obrębie jednaj kadencji parlamentarnej. Ten ruch jednak musi być wykonany po to, byśmy mogli naszych partnerów też sprawdzić jak wypełniają unijne dyrektywy. No i dla zwiększenia szans na własny gaz niekonwencjonalny.
Zwiększenie finansowania budowy ze środków Unii Europejskiej infrastruktury zapewniającej solidarność energetyczną
Tutaj nie sposób spierać się ani z premierem, ani z Maćkiem Sankowskim – wydajne linie przesyłowe i rurociągi stanowią taki sam krwioobieg Europy jak autostrady i koleje. Mogą być najlepszą gwarancją prawidłowego działania wspomnianych wyżej rynków – nie tylko gazowego, ale i elektroenergetycznego. Jednak o ile w obszarze infrastruktury gazowej jesteśmy już zdecydowanie prymusem naszej części Europy (chociaż dalej wypadamy raczej słabo w porównaniu do Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii), to z liniami przesyłowymi idzie nam jak po grudzie. I znowu – mówiąc „sprawdzam” nasi partnerzy mogą nas śmiało zapytać: a jak Wam idzie ze słynną już ustawą korytarzową? Czy PSE realizuje plany inwestycyjne? Czy dajemy priorytet tym połączeniom, na których może się najszybciej realizować idea wspólnego rynku – z Litwą, Niemcami, Czechami i Słowacją? Tu, przy okazji wrzucę i kamyczek do naszego, rynkowego ogródka – na ile dziś organizacja naszego rynku giełdowego pozwala na pełne i szybkie przejście do market coupling obejmującego cały wolumen obracanej na TGE energii? Czy podjęliśmy rękawicę w kwestii lokalnych sojuszy rynkowych czy to z państwami V4 czy w ramach Baltic Ring? O rynkach nieprzypadkowo piszę w kontekście infrastrukturalnym. Nie powinno się, w żadnym wypadku, zapominać, że giełdy energii to też element infrastruktury energetycznej, a nie tylko spółki dywidendowe… Przewidywana europejska konkurencja na rynku giełdowym może nam się nieźle dobrać do skóry, jeśli o tym zapomnimy.
Wspólne zakupy energii
W obszarze energii elektrycznej ten filar przyszłej Unii Energetycznej właściwie został już zaprojektowany i po części nawet działa. Nazywa się to Price Coupling of Regions i jest inicjatywą giełd energii podchwyconą przez operatorów systemów przesyłowych i polityków. Dzięki niej już niedługo zlecenie złożone na jednej giełdzie europejskiej będzie mogło napotkać kontrofertę na każdej innej – utworzy się w pełni zharmonizowany rynek na którym zawsze energia będzie sprzedawana z rynku na którym jest taniej na ten, gdzie jest drożej aż do wyrównania się cen lub pełnego obciążenia połączeń międzysystemowych. No i właśnie – jeżeli połączeń dość nie będzie, to i różnice cen pozostaną znaczne. Ale infrastruktura to nie wszystko. Znacznie ważniejsze są różnice w procesie kształtowania cen na rynkach hurtowych poszczególnych państw członkowskich, a nawet różnice, poniekąd „filozoficzne”. Ceny hurtowe, jakie wytwórcy osiągają na rynku nie są ich jedynymi dochodami – są oni beneficjentami różnych dotacji, systemów wsparcia (OZE, ale nie tylko), oferują operatorom sieci przesyłowych bardzo dla nich zyskowne usługi systemowe itp. W tej sytuacji rynki hurtowe przenoszą tylko część dochodów – niemal w każdym kraju inną. Postulat wspólnych zakupów – czytaj – stworzenia możliwości zakupów po tych samych cenach traci sens w momencie, gdy ta sama cena nie oznacza ani tego samego dochodu dla wytwórcy ani kosztu dla odbiorcy. Ci ostatni muszę zapłacić różne co do wysokości podatki i opłaty. A co do wspomnianej filozofii – to na różnych jej biegunach są sąsiadujące ze sobą dwa unijne kraje – Polska i Niemcy. W Polsce chroni się odbiorcę końcowego poprzez taryfy i przerzucanie większej części kosztów wspomnianych dotacji i wsparcia na wielkich odbiorców przemysłowych, którzy z trudem stawiają czoła konkurencji, także niemieckiej. A nasi zachodni sąsiedzi wychodzą z założenia, że jeśli przykładowy pan Schmidt ma pracę, to z pewnością stać go będzie na zapłacenie za gaz i energię. Odbiorcy komunalni ponoszą największe koszty polityki klimatycznej, natomiast przedsiębiorcy mogą korzystać z energii sprzedawanej po bardzo niskim, w przypadku źródeł odnawialnych, koszcie zmiennym. W efekcie zarówno ceny hurtowe jak i detaliczne w państwach Unii, których korelacja jest coraz bardziej widoczna i które poprzez market coupling mogą się ujednolicić oznaczają zupełnie coś innego. Warto to wiedzieć, gdy się porównuje kwoty i dochodzi do fałszywych wniosków.
Na rynku gazu jest wciąż daleko do rozwiązań analogicznych jak przy energii. Jednak z drugiej strony gazem obraca się w nieco bardziej czytelny sposób, nie ma tu certyfikatów, feed-in-tariff, są za to jeszcze taryfy nie tylko dla odbiorców komunalnych ale i przemysłowych. Gaz ma swoją specyfikę, jego sieć przesyłowa sama jest jednocześnie potężnym zbiornikiem, zatem różnic w cenach godzinowych nie ma i wszystkie giełdy gazu handlują kontraktami od dziennego począwszy. Jednocześnie wciąż w tym biznesie dużą rolę pełnią umowy wieloletnie i na razie nie widać jeszcze powszechnego entuzjazmu dla systemu analogicznego do panującego w obszarze energii elektrycznej gdzie zaczyna coraz powszechniej panować kontraktowanie dostaw fizycznych na najkrótsze okresy uzupełniane o długoterminowy hedging finansowy. Z tego względu z pewnością gazowy market coupling nie załatwi sprawy jednolitego dostępu do towaru i cen, nawet dla krajów o nieźle rozwiniętych połączeniach trans granicznych. Nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy go popierać, tyle że musi on być uzupełniony o system handlu elektronicznego (platformy handlowe), zarówno giełdowe jak i OTC oparty o miejsca fizycznej dostawy – huby gazowe. W tym przypadku przywołane przeze mnie „sprawdzam” odnosiłoby się do przedstawienia spójnej koncepcji utworzenia takiego hubu, być może w okolicach Świnoujścia (terminal, połączenia międzysystemowe, magazyny gazu) i obudowania go infrastrukturą rynkową – giełdową i pozagiełdową budowaną w ścisłym powiązaniu z operatorem systemu przesyłowego.
Krajowe obligo giełdowe powinno być uzupełnione przez rozwiązanie analogiczne do ustawy rozwiązującej słynne elektroenergetyczne KDT-y. Tak długo jak PGNiG będzie mógł cieszyć się monopolistyczną pozycją ubezpieczaną przez długoterminowe umowy z największymi klientami, którzy nie są w stanie zdywersyfikować swoich portfeli zakupowych, firma te nie ma szans na przekształcenie się w sprawną nowoczesną strukturę analogiczną chociażby do brytyjskiej Centrici i podjęcia rękawicy, jaką rzuci jej proponowany przez Premiera wspólny rynek gazowy UE. Interes państwa nie zawsze pokrywa się z interesem największych państwowych spółek. Tę prawdę musimy sobie uświadomić szczególnie teraz, gdy dramatyczne okoliczności zewnętrzne popychają Unię w kierunku, który teoretycznie obrała dość dawno temu, ale był to raczej hals pod wiatr. Polska formułuje wyraźnie nową strategię energetyczną Europy. Warto by było, byśmy wskazywali kierunek nie tylko słowem, ale i dobrym przykładem.
Grzegorz Onichimowski