Reklama

Państwa eksportujące ropę naftową liczyły, że uzgodnione w końcówce listopada 2016 r. porozumienie, pozwoli ustabilizować sytuację na rynku i doprowadzi do trwałego wzrostu cen „czarnego złota”. Nadzieje były tym większe, że to pierwsza tego typu umowa od wielu lat (od 2008), a jej sygnatariuszami zostały także państwa, które nie są formalnie członkami kartelu (ostatni raz miało to miejsce w 2001) - m.in. Rosja. Limity produkcyjne i regulacje odnoszące się do poszczególnych państw wykuwane były w bólach - kilka wcześniejszych spotkań (bardziej i mniej oficjalnych) zakończyło się fiaskiem, a na wszystkie procesy negocjacyjne cieniem kładły się nie tylko narodowe partykularyzmy, ale również fatalne doświadczenia organizacji z lat 1980-1985. Podjęto wówczas decyzję o zmniejszeniu produkcji „czarnego złota”, która, jak się później okazało, nie miała większego wpływu na światową nadpodaż surowca i doprowadziła do ograniczenia rynkowych udziałów państw członkowskich. 

Niezależnie od tego, po długich bojach i utarciu przynajmniej pozornego kompromisu, Organizacja Państw Eksportujących Ropę zadecydowała o zredukowaniu od stycznia swej produkcji do 32,5 mln baryłek dziennie, czyli w sumie o ok. 1,8 mln b.d. Z tego 1,2 mln b/d miałoby przypaść na kraje OPEC, zaś ok. 0,56 - 0,6 mln b/d na państwa niezrzeszone, udział Rosji (bijącej historyczne rekordy wydobycia) określono na poziomie 0,3 mln b/d. 

Choć tuż po podpisaniu porozumienia ceny ropy wystrzeliły w górę, to bardzo szybko okazało się, że wzrost nie jest, ani tak dynamiczny, ani (co istotniejsze) tak trwały, jak można było się wcześniej spodziewać. Wśród ekspertów bardzo szybko podniosły się głosy, że kiedy weźmiemy pod uwagę poziom nadpodaży surowca, rekordowe zapasy ropy zgromadzone w amerykańskich magazynach (najwyższe w stosunku r/r od 30 lat) oraz polityczną niepewność części sygnatariuszy, to może okazać się, że umowa ma charakter raczej symboliczny i oddziaływać będzie głównie na sferę psychologiczną – nawet pomimo prognoz MAE w zakresie przewidywanego popytu w 2017 r. 

Jeszcze wczoraj beneficjentów naftowego konsensusu optymizmem mogły napawać informacje agencji Reutera, które wskazywały, że część najważniejszych dla jego wdrożenia państw stosuje się do przyjętych zobowiązań. Źródła agencji podawały, że dzienna produkcja ropy naftowej w Arabii Saudyjskiej została zmniejszona o co najmniej 486 tys. baryłek dziennie, do poziomu 10,6 mln b/d. Natomiast w przypadku Kuwejtu ograniczenie produkcji wyniosło 131 tys. b/d, w odniesieniu do wolumenów notowanych w październiku 2016 roku. Także podmioty zajmujące się wydobyciem surowca w Federacji Rosyjskiej, wedle oficjalnych danych zmniejszyły o 1,2% produkcję ropy i kondensatu - cięcia objęły głównie "ciężką" ropę. To istotna informacja, z perspektywy kształtowania się cen, ponieważ za wzrost popytu na surowiec odpowiadają głównie państwa, które preferują  ropę "średnią" (o gęstości od 0,878 do 0,884 g/cm³) i właśnie ciężką (powyżej 0,884 g/cm³).

Naftową sielankę zburzyły bolesne dane napływające z Iraku oraz Stanów Zjednoczonych. W pierwszym przypadku chodzi o państwo, które ma kluczowe znaczenie dla efektywności działań na rzecz podniesienia cen i od samego początku prac nad porozumieniem podchodziło do niego w sposób nader sceptyczny - Irakijczycy od pewnego czasu regularnie zwiększali dobową produkcję, bijąc przy tym kolejne wewnętrzne rekordy i uzasadniali swoje zachowanie koniecznością pozyskiwania funduszy na walkę z Daesh. Kwestionowali również dane OPEC, które miały stanowić punkt bazowy dla przyszłego ograniczania produkcji. Koniec końców rząd w Bagdadzie zgodził się na przyjęcie zobowiązań wynikających z porozumienia OPEC - cięcia mają wynieść 210 tys. b/d.

Kłopot polega jednak na tym, że tuż po zawarciu kompromisu Irakijczycy zaczęli wysyłać sygnały jednoznacznie wskazujące, że mają do niego wyjątkowo osobliwy stosunek. Najpierw Iracka Państwowa Organizacja Sprzedaży Ropy (SOMO) poinformowała, że owszem, ograniczenia zostaną wprowadzone, ale nie w styczniu, lecz generalnie w pierwszym kwartale 2017. W tak zwanym międzyczasie Wall Street Journal dotarł do planów tegoż podmiotu, z których wynikało, że jeszcze 8 grudnia miał w planach zwiększenie (o 7%) dostaw surowca do portu w Basrze - odpowiadającego za 80-85% eksportu irackiej ropy. W odpowiedzi na zarzuty i pytania dotyczące wywiązania się z wiedeńskiego porozumienia, premier Haider al-Abadi nie przedstawił żadnych merytorycznych danych, lecz oskarżył Kurdów o utrudnianie realizacji założeń w tym zakresie. I choć pozornie może to wyglądać na wygodną wymówkę, to okazuje się, że kurdyjska "nadprodukcja" ropy naftowej, sięgająca nawet 250 tys. b/d, może niemal całkowicie zrównoważyć cięcia dokonywane przez Kuwejt i Oman. Oczywiście zakładając, że informacje dotycząc wolumenów są prawdziwe, a nie służą wyłącznie znalezieniu wygodnego kozła ofiarnego. 

Sytuację dodatkowo utrudnia fakt, że w kontraktach naftowych zawieranych przez Irak z zagranicznymi podmiotami, znajdują się zapisy mówiące o rządowych rekompensatach w sytuacji, kiedy prace zostają ograniczone z "przyczyn niezależnych" od spółek. Dla znajdującego się w poważnych tarapatach finansowych kraju byłoby to zjawisko nader niekorzystne i bez cienia wątpliwości stanowiące kolejne potencjalne zagrożenie w kontekście wywiązywania się Bagdadu z porozumienia OPEC. 

Jakby tego było mało, z opublikowanych niedawno oficjalnych danych wynika, iż w grudniu ub.r. eksport ropy naftowej z portu w Basrze wyniósł 3,51 mln b/d (w porównaniu z 3,407 mln b/d w listopadzie), bijąc tym samym kolejny rekord. Nie ujawniono informacji dotyczących przesyłu z wykorzystaniem sieci rurociągów na północy kraju, ale średnio kształtują się one na poziomie 600 tys. b/d. I chociaż przedstawiciele rządu twierdzą, że nie będzie to miało żadnego negatywnego wpływu na porozumienie OPEC, to światowe rynki zareagowały błyskawicznie - cena ropy spadła o 4%. 

Mając na uwadze rozmaite trudności i kontrowersje pojawiające sie na etapie negocjowania porozumienia, nie można wykluczyć, że w niedługim czasie także pozostałe kraje skorzystają z furtki otworzonej przez Irak. I choć krótkookresowo raczej nie dojdzie do oficjalnego wycofania się, któregoś z państw, to w dłuższej perspektywie przełożenie takiej postawy na wolumeny produkcyjne doprowadzi do zachowania rynkowego status quo. Efekt będzie taki, że pomimo “małej stabilizacji” z Wiednia, problem nie zniknie, lecz wróci za jakiś czas ze zdwojoną siłą. Zwłaszcza, że wg. danych firmy Baker Hughes w USA dziesiąty tydzień z rzędu rośnie liczba czynnych odwiertów ropy łupkowej i aktualnie wynosi 529, co stanowi najwyższy wskaźnik od dwunastu miesięcy. Kiedy dodamy do tego rekordowe zapasy zgromadzone przez USA (najwyższe od 30 lat w ujęciu r/r) oraz zapowiedzi Donalda Trumpa o zniesieniu ograniczeń eksportowych dla amerykańskich węglowodorów, to sytuacja krajów uzależnionych od cen ropy staje się ponownie nie do pozazdroszczenia.

Zobacz także: Paliwowe kontrakty Orlenu za 11 mld zł

Zobacz także: Azerska ropa trafi do Polski? Zadba o to nowy prezes

Reklama
Reklama

Komentarze