Reklama

Analizy i komentarze

Powrót Trumpa na horyzoncie. Klimatyczny stolik już na niego czeka

Autor. Gage Skidmore / Flickr

Jedni go kochają, inni nienawidzą. Od dekad budzi emocje równie skrajne, jak jego poglądy w wielu sprawach. I dopóki wygłasza je jako miliarder-ekscentryk lub były prezydent, można litościwie spuścić zasłonę milczenia. Ale kiedy robi to jako osoba aspirująca do powrotu na fotel najpotężniejszego człowieka świata, pochylenie się nad nimi jest obowiązkiem. Zwłaszcza gdy dotyczą spraw ważnych, o ogromnym potencjale do populistycznego rozgrywania. Czy Donald Trump wywróci klimatyczny stolik? A może, jak autorzy tego powiedzenia, sam potknie się o ten stolik, miast go wywrócić?

Nie będę Państwa oszukiwać – po przegranej Donalda Trumpa z Joe Bidenem byłem jedną z tych osób, które poczuły ulgę. Nie dlatego, że czas jego prezydentury był jakąś szczególną katastrofą (szacunek za blokowanie budowy Nord Stream 2, choć można było to zrobić znacznie wcześniej), bo w moim przekonaniu objawiła się tutaj siła amerykańskiego systemu politycznego.

Potrafił on (w dużym, ale oczywiście niecałkowitym stopniu) spowolnić lub przyblokować część najbardziej szkodliwych pomysłów Trumpa. A było ich wcale niemało – od zbliżenia z Rosją i naiwnego podziwu dla Putina (wyrażanego zresztą do tej pory), przez próby zdemolowania amerykańskiej polityki bezpieczeństwa – np. w formie zrywania więzi gospodarczo-militarnych z takimi krajami jak Korea Południowa czy groźby dotyczące NATO.

Reklama

Niestety, z oczywistych powodów, niemożliwym było zablokowanie wszystkich niemądrych decyzji byłego prezydenta. Do władzy wyniósł go elektorat buntu, charakteryzujący się specyficznym konstruktem psychicznym predestynującym do postrzegania świata przez pryzmat tajemniczych spisków i potężnych zakulisowych układów – oczywiście, jakże by inaczej, najczęściej lewackich.

Dla tych ludzi absolutną oczywistością jest – co pokazują zarówno badania, jak i postawa samego Trumpa – że cała ta walka ze zmianami klimatu, to (cytując DJT) wielka „mistyfikacja”. Z tego określenia, o ile dobrze pamiętam, później się wycofywał, aby za jakiś czas znowu doń wrócić. Dlatego też dla nikogo nie było zaskoczeniem, gdy Biały Dom poinformował, że Stany Zjednoczone wycofują się z tzw. porozumienia paryskiego. Choć warto pamiętać, że kroków w tym kierunku było więcej – dość wspomnieć w tym miejscu choćby o polityce kadrowej Trumpa i roli, jaką odgrywali weń lobbyści z sektora paliw kopalnych.

Brak zaskoczenia nie oznacza jednak ani akceptacji, ani tym bardziej tego, że działania te były nieszkodliwe. Gdy z klubu piłkarskiego odchodzi największa gwiazda, to oczywiście można ją zastąpić, ale niekoniecznie mądre będzie udawanie, że nic się nie stało. I tak też było wówczas – obawy dotyczyły zarówno wycofania się USA z partycypacji w kosztach (np. w funduszu wspierającym transformację biedniejszych krajów), jak i politycznych konsekwencji tego kroku.

Reklama

Istniała obawa, że Trump wywoła efekt domina, w efekcie czego kolejne kraje pójdą w ślad Stanów Zjednoczonych i jeśli nie porzucą porozumienia, to osłabią swoje wysiłki na rzecz ochrony klimatu. Wiele z nich okazało się przesadzonych, ale bądźmy też szczerzy – niełatwo zmierzyć wpływ takiego kroku i jednoznacznie stwierdzić, że gdyby nie on, to dynamika zmian byłaby większa lub mniejsza. Wobec tego zostawmy przeszłość w przeszłości i wróćmy do tego, co dziś rozgrzewa komentatorów.

Donald Trump chce wrócić na fotel prezydenta USA, ale w przeciwieństwie do roku 2021 (sławetny atak na Kapitol, w związku z którym na celownik wziął go wymiar sprawiedliwości), tym razem zamierza uczynić to w sposób zgodny z prawem. Aktualnie trwa walka o nominację Republikanów. Wyniki sondaży oraz pierwszych republikańskich prawyborów w Iowa (gdzie Trump odniósł historycznie wysoką wygraną) zdają się dość jednoznacznie wskazywać, że ma on spore szanse, aby stanąć w wyborcze szranki z przedstawicielem Demokratów. I być może nawet wygrać.

Oczywiście pewności nie ma, bo na przeszkodzie Trumpowi, nie licząc ewentualnej woli wyborców, stanąć może także niezbyt chwalebna przeszłość. Pod koniec ubiegłego roku media w Polsce i na świecie szeroko rozpisywały się o tym, że stan Maine (o czym poinformowała jego sekretarz Shenna Bellows) wykluczył go z udziału w prawyborach. Podobnie jak w przypadku stanu Kolorado, który zrobił to wcześniej, jako przyczynę podano problemy prawne byłego prezydenta, oskarżanego o podżeganie do ataku na Kapitol. Wykonanie decyzji zostało zawieszone do czasu sądowego rozstrzygnięcia, więc piłka nadal jest w grze.

Reklama

Przeciwnicy miliardera domagają się, aby poniósł on konsekwencje wynikające m.in. z 14. poprawki do konstytucji USA, która zabrania pełnienia urzędów pochodzących z wyboru osobom, które brały udział w buncie przeciwko legalnym władzom kraju. Amerykański Sąd Najwyższy, którego zdanie będzie decydujące w tej materii, jest aktualnie zdominowany przez sędziów prezentujących raczej konserwatywną linię (głównie za sprawą nominacji Trumpa z poprzedniej kadencji), więc krytycy DJT powinni raczej wyzbyć się złudzeń.

Na potrzeby tego tekstu weźmy jednak w nawias wszystkie problemy Trumpa i przyjmijmy, że nie tylko może on kandydować, ale i wybory wygrywa. I co dalej? Nie ulega wątpliwości, że objąłby urząd w wyjątkowo niestabilnym i trudnym czasie. Dramatyzm sytuacji polega niestety na tym, że powyższe stwierdzenie dotyczy co najmniej kilku obszarów – od architektury bezpieczeństwa, przez kwestie ekonomiczno-energetyczne, aż po główny wątek naszych rozważań tj. całe spektrum zagadnień związanych ze zmianami klimatu.

A w tej kwestii dzieje się niestety różnie, by nie powiedzieć – źle. Dość wspomnieć, że za światem kolejny rok, w którym pobity został rekord zużycia węgla (poprzedni „osiągnęliśmy” w 2022…). Ale to nie koniec złych informacji.

Z danych Copernicus wynika, że 2023 r. to nie tylko najcieplejszych kilka miesięcy w historii, ale i najcieplejszy rok odkąd dokonujemy pomiarów. Podobnych danych za ub.r. jest więcej, zainteresowanych odsyłam do opracowania Copernicusa ze stycznia br. Ja zwróciłbym uwagę na jeszcze jedną kwestię, dopełniającą obrazu – są to przestrogi profesora Jamesa Hansena, związanego ongiś z NASA. Uważa on, że na naszych oczach „pęka” bariera 1,5 stopnia. I dzieje się to o ładnych kilka lat wcześniej, niż zakładano, co jednoznacznie oznacza, że mamy – jako społeczność międzynarodowa – coraz mniej czasu na działanie. Jeżeli go zmarnujemy, to pozostanie nam już tylko radzenie sobie z konsekwencjami, a one już dziś są nie tylko bardzo kosztowne, ale i długofalowo nieprzewidywalne – także w wymiarze społecznym czy migracyjnym.

W tym świetle wyjątkowo niepokojąco brzmią kolejne, nie bójmy się tego słowa – idiotyczne – wypowiedzi amerykańskiego ex-prezydenta. Mam tu na myśli nie tylko powrót do twierdzeń o „mistyfikacji” czy wpływie morskich farm wiatrowych na zagładę wielorybów, ale i określenie energii odnawialnej mianem „nowego oszustwa” (przy równoczesnym otwartym wsparciu dla wydobywczego Eldorado). W ubiegłym roku Trump „zasłynął” również kolejnym antynaukowym twierdzeniem, jakoby poziom wód miał podnieść się o 1/100 cala w ciągu ponad trzystu lat. Tymczasem, jak informuje National Oceanic and Atmospheric Administration (NOAA) taki wzrost jest notowany… rocznie. Na podobne (lub nawet większe) dysproporcje pomiędzy słowami DJT a rzeczywistością wskazują również narzędzia projekcyjne NASA.

Przykładów ignorancji Trumpa w kwestiach klimatycznych jest wiele. Równie dużo wskazuje na to, że oskarżając osoby traktujące te sprawy poważnie o „ideologiczne zaczadzenie”, sam nie kieruje się w tej sprawie racjonalnymi przesłankami. Oczywiście kwestią otwartą pozostaje, czy po wyborach (kampania rządzi się wszak swoimi prawami) ten radykalny kurs zostanie utrzymany. Historia poprzedniej kadencji Trumpa uczy nas, że może być z tym różnie – bo chociaż wycofał USA z porozumienia paryskiego, ułatwiał wydobycie ropy i gazu oraz obsadzał negacjonistami różne rządowe agencje, to jednak w wielu kwestiach nie przekroczył czerwonej linii – choćby w formie ingerencji w pracę naukową wykonywaną przez wspomniane instytucje.

Walka ze zmianami klimatu, szczególnie dziś, kiedy wiemy już, że czasu jest coraz mniej, a wyzwań coraz więcej, wymaga wyjątkowej koordynacji prac na poziomie międzynarodowym. Środek ciężkości, jeśli chodzi o zużycie węgla i emisje, zdecydowanie przesuwa się do Azji, często w rejony dystansujące się od reguł demokracji. Dziś potrzebujemy silnego globalnego lidera być może bardziej niż kiedykolwiek w dziejach walki ze zmianami klimatu (nie mówiąc o innych wyzwaniach). Trump pokazał, że choć bywa dziecinnie naiwny (np. w swoim stosunku do zbrodniarza, zwanego dla niepoznaki prezydentem Rosji), to umie również prowadzić trudne negocjacje i osiągać przełomowe sukcesy (sięgam tu pamięcią do sierpnia 2020 i tzw. Porozumień Abrahamowych). Miejmy nadzieję, że po ewentualnej wygranej w wyborach górę wezmą pozytywne strony jego osobowości oraz rozsądek.

Reklama

Komentarze

    Reklama