Reklama

Analizy i komentarze

Oppenheimer, czyli jak poważne państwa robią projekty energetyczne [KOMENTARZ]

Autor. Departament Energii USA

Czy z filmu „Oppenheimer” Christophera Nolana da się wyciągnąć wnioski dotyczące polskiej energetyki? Otóż da się – ale nie są one przesadnie optymistyczne.

Reklama

„3 lata, 4000 osób, 2 miliardy dolarów" - tym wyliczeniem kosztów projektu Manhattan reżyser Christopher Nolan raczy kilkukrotnie widzów swojego najnowszego filmu „Oppenheimer". Jest to swoiste podkreślenie, że sukces testu Trinity, który wieńczył prace nad amerykańską bombą jądrową, został okupiony gigantycznym wysiłkiem całego narodu, a nie tylko pracą samego tytułowego bohatera.

Reklama

Jak się bowiem okazuje, film „Oppenheimer" to nie tylko biografia genialnego fizyka, ale także opowieść o trudach, wyrzeczeniach i poświęceniu tysięcy innych, w przeważającej części zupełnie anonimowych osób. Nie byłoby bomby jądrowej, gdyby nie cały żywioł zaprzęgnięty do pracy na rzecz wspólnego celu – taki morał przebija się z obrazu Nolana. Film ten pokazuje, że naprawdę przełomowe sukcesy nie są dziełem jednego człowieka – owszem, geniusz osobisty również ma tutaj ogromne znaczenie - ale jak podkreśla jedna z postaci „geniusz to w tej branży norma". Do prawdziwego sukcesu nie wystarczy genialna wizja. Żeby umysł Oppenheimera mógł stworzyć bombę jądrową, musiał zostać wsparty umysłami setek innych naukowców. Musiał dysponować olbrzymim zapleczem infrastrukturalnym, materialnym i logistycznym. Musiał też otrzymać wsparcie w postaci woli politycznej, która uznała, że przekieruje olbrzymie środki na – bądź co bądź – eksperyment naukowy o niepewnym wyniku. Co więcej, Nolan pokazuje, że droga do bomby nie była ścieżką usłaną różami. Prowadziła ona przez ostre zakręty wzajemnych kłótni, skomplikowane skrzyżowania różnych opinii oraz ślepe zaułki błędów. Ale załodze z Los Alamos udało się dopiąć swego, bo ci wszyscy ludzie - pomimo różnic - zdążali do tego samego celu. Niemniej, mogło się udać tylko w ten sposób: dzięki połączeniu ludzkich kompetencji, potężnych środków oraz woli politycznej.

Film Nolana daje zatem do zrozumienia, jak poważne państwa biorą się za poważne projekty: takie jak bomba jądrowa, ale też takie, jak transformacja energetyczna. Żeby zrobić coś wielkiego trzeba się napracować – i ta praca ma określoną cenę. Jednakże niektórych rzeczy nie opłaca się robić „po kosztach".

Reklama

Czytaj też

Można pokusić się o przełożenie wniosków z „Oppenheimera" na grunt polskiej transformacji energetycznej – ale będzie to raczej gorzki manewr. Jeśli bowiem spojrzy się na ostatnie 30 lat zmian w segmencie wytwarzania energii, to widać, że nad Wisłą brakuje wszystkich trzech elementów, które przyczyniły się do sukcesu załogi Los Alamos. Gdyby „Oppenheimer" był osadzony w realiach polskiej transformacji energetycznej, to przez pierwsze 90 minut filmu widz śledziłby podpisywanie kolejnych „memorandum of understanding", niekiedy powtarzających to, co już zostało podpisane. W przerwach głównych bohater powtarzałby, że bomba będzie tworzona „ewolucyjnie, a nie rewolucyjnie". Proces zbierania materiałów rozszczepialnych na rzecz produkcji bomby byłby zaburzony przez żądania związkowców z kopalni uranu, domagających się finansowania nawet tych zakładów, które surowca prawie w ogóle nie produkują. Następnie budowany kompleks Los Alamos zostałby zrównany z ziemią po to, żeby zacząć budować go na nowo – bo zmieniła się akurat koncepcja polityczna. Naukowcy pracujący w zespole Oppenheimera byliby często zmieniani, a sam proces budowy bomby zatrzymałby się na pewien czas z uwagi na nadchodzące wybory (po wcześniejszym kilkukrotnym przesunięciu deadline'u jej ukończenia). Brak bomby w terminie rząd wynagrodziłby obywatelom sposobną rekompensatą finansowaną ze środków publicznych.

Reklama

Komentarze (1)

  1. malek

    Przede wszystkim projektem nie kierowałby naukowiec tylko jakiś niekompetentny krewny ważnego działacza rządzącej partii..

Reklama