Dziesięć lat temu rosyjski Gazprom był w sytuacji godnej pozazdroszczenia. Gigant dysponował największymi na świecie złożami gazu, a Federacja Rosyjska miała właśnie objąć formalne przywództwo w G8 na najbliższe pół roku, przyjmując za bezpieczeństwo energetyczne za motyw przewodni. Gazprom wpasował się idealnie w sprzyjającą sytuację polityczno-gospodarczą, prezentując się jako wiarygodna alternatywa dla niepewnych dostawców z Bliskiego Wschodu.
I wtedy właśnie zakręcił kurek Ukrainie.
Z biegiem czasu działania Gazpromu coraz bardziej przypominały korporacyjne formy sabotażu przeciwko samemu sobie, zwłaszcza po 2009 roku, w którym ponownie odcięła sąsiada od gazu, uderzając jednocześnie w odbiorców z Unii Europejskiej. To wtedy państwa europejskie przypomniały sobie o niesławnej reputacji Rosjan z czasów sowieckich, kiedy to energetyka w ich rękach uchodziła za broń, a nie przedmiot handlu.
Moskwa chyba jednak spodziewała się, że Zachód za całą sytuację obwini Kijów, który nie chciał zgodzić się na podwyżki cen surowca. Zamiast tego Europa i USA odebrały to ścięcie jako odpłatę za prodemokratyczną pomarańczową rewolucję z 2004 roku. To był pierwszy raz od czasów zimnej wojny, kiedy to Rosja postawiła geopolitykę ponad interesy, uprzedzając zresztą kolejną rewolucję na Ukrainę, która wybuchła w 2014. U szczytu swej potęgi, w 2008 roku, wartość rynkowa Gazpromu szacowana była na 365 mld dolarów, dziś jest to jedynie 38 mld dolarów. Ludzie przestali patrzeć na Gazprom jak na niezależną spółkę, ale zaczęli go postrzegać jako biznesowe ramię rosyjskiej polityki zagranicznej. To musiało mu zaszkodzić.
Zachowanie Gazpromu wzbudziło nieufność Brukseli, która zainicjowała politykę na rzecz dywersyfikacji źródeł dostaw błękitnego paliwa i zmniejszania zależności energetycznej Unii od Rosji. Ta zaś zareagowała niechęcią do Ukrainy, której postanowiła zaszkodzić inwestując w dwa gazociągi mające zapewnić alternatywne szlaki tranzytowe – Nord Stream i South Stream.
Jak wyglądałaby sytuacja, gdyby Gazprom nigdy nie zakręcił kurka? Najprawdopodobniej inaczej – zwłaszcza na Ukrainie, która była jednym z jego największych klientów. Według obliczeń analityków Sbierbanku w ostatnim roku Gazprom sprzedał Ukrainie 6,2 mld m³ gazu, podczas gdy w 2011 było to aż 44,8 miliardów. W 2016 Ukraina w ogóle już nie kupuje gazu bezpośrednio od Rosjan. Wykorzystuje tzw. rewersy na gazociągach łączących ją z państwami UE, co w praktyce oznacza korzystanie cały czas z rosyjskiego surowca, ale jednak kupowanego po zachodnich cenach.
Obecnie udział Gazpromu w ogólnym imporcie gazu dla całej Europy oscyluje wokół 25-33 procent. W 2015 do Europy i Turcji trafiło 158 mld m sześc. błękitnego paliwa, co w porównaniu do 2005 roku było wzrostem o 4 miliardy metrów sześciennych.
Na rynku europejskim zaszły jednak znaczące zmiany, których Rosja nie uniknęłaby niezależnie od tego, czy prowadziłaby bardziej wyważoną politykę niż prowadziła w rzeczywistości. Boom łupkowy w Stanach Zjednoczonych doprowadził do zasypania rynku tanim amerykańskim węglem, który wszedł w ostrą konkurencję z gazem. Na dodatek na kontynent trafił również LNG z Kataru, sprzedawany potem w europejskich hubach gazowych jako alternatywa dla kontraktów Gazpromu z anachroniczną formułą opartą na cenach ropy.
Przywoływany przez autora ekspert z grupy konsultingowej Macro-Advisory, Christopher Weafer, twierdzi, że Unia nie rozwijałaby nowych i alternatywnych źródeł dostaw z takim zapałem, gdyby Gazprom zachowywał się inaczej.
Z kolei Jonathan Stern z Oxford Institute for Energy Studies postrzega rok 2006 jako punkt przełomowy – to wtedy Gazprom zaczął ustępować sąsiadom ze strefy postsowieckiej, oferując hojne obniżki oraz stosując bardziej rynkowe podejście przy formułowaniu warunków dostaw. Zdaniem Sterna pozwy do sądów arbitrażowych, rosnąca konkurencja oraz otwarcie się Unii na innych dostawców zmusiło rosyjskiego giganta do ustępstw. Wtedy stało się dla Gazpromu jasne, że musi robić to, co robią wszyscy inni – walczyć o klienta, czyli po prostu rywalizować z innymi konkurentami. W przekonaniu Sterna to znacznie bardziej realistyczny model biznesowy niż dotychczasowy.
Z konkurencją Gazprom spotyka się nawet na rodzimym podwórku. Nabierają na sile apele konkurencyjnych spółek rosyjskich o rozbicie monopolu gazowego giganta. Już nawet niektórzy ministrowie wspominają o takim wariancie. „Po dziesięciu latach gazowy Behemoth wydaje się mniej odporny na tego typu żądania niż dawniej” – konkluduje Buckley.
Zobacz także: Komisarz Cañete: Nord Stream II zaszkodzi dywersyfikacji
Zobacz także: Ukraina nałożyła grzywnę na Gazprom