Analizy i komentarze
Dlaczego nie ufamy nauce? „Wszystko stało się nagle zbyt skomplikowane do pojęcia dla większości z nas”
Jak napisać ponownie o czymś, o czym już wielokrotnie się pisało i jak krew w piach? Jak odpowiedzieć na pytanie, którym pasjami zajmują się kolejne wcielenia internetowych „dzikich trenerów”, jak i profesorowie uniwersytetów? By nie wyjść tym samym na kogoś, kto gardzi „chłopskim rozumem”, a zatem i nie daj Boże owym chłopem, który ten rozum ma? Jednym słowem: jak zająć się kwestią zaufania do nauki na tyle wnikliwie i świeżo, aby nie wyjść ani na klakiera „wykształciuchów”, ani na ignoranta, który zamiast zajmować się nauką, zajmuje się jakimś jej naskórkiem?
W jednym z poprzednich tekstów na ten temat, sprzed bez mała dwóch lat, zauważyłam: „Samo udostępnienie ludziom wiedzy nie powoduje, że będą postępować zgodnie z rozumem oświeconym tą nauką. Stwierdza to nawet z goryczą ikoniczny dr House w krążącym po sieci memie z Demotywatorów: «Pamiętacie, jak przed erą internetu ludzie sądzili, że przyczyną głupoty jest brak dostępu do informacji? Cóż, to nie było to». Ten brak zaufania ujawnił się ostatecznie w czasie pomiędzy kryzysem klimatycznym a pandemią. Owszem, najbardziej spektakularne było odrzucanie szczepień, ale przecież nie była to jedyna kwestia, w której ustalenia naukowe odrzucane były przez rosnącą rzeszę zalęknionych ludzi, wierzących w bujdy z internetu”.
Zacznijmy od tego, że owszem, nauka bywa omylna. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że nauka, w jej nowoczesnym ujęciu opartym o tzw. metodę naukową prowadzenia badań, wyrosłą z oświeceniowego empiryzmu i racjonalizmu, jest omylna ze swej natury. Dlatego właśnie się rozwija. Dowiadujemy się nowych rzeczy i to zmienia nasze stare spojrzenia. Co więcej, wielka nauka nie polega w ogóle na tym, że się jakieś cegiełki produkuje i dokłada do tzw. gmachu wiedzy. Takie wyobrażenie o tym, co w istocie swej robi nauka, jest bardzo błędne, choć nie da się go oderżnąć od Carla Poppera. A skoro w metodologii naukowej przytuliliśmy jego falsyfikacjonizm (jest to jednak uścisk rzekomy, bo któż tak naprawdę publikuje dziś wyniki negatywne, czyli jedyne wg Poppera potencjalnie prawdziwe), to z dobrodziejstwem inwentarza przyjęliśmy także „horyzont znanego i nieznanego” i te małe kroczki, którymi go przesuwamy.
Wielka nauka polega jednak na tym, że zmienia sposób, w jaki ludzie myślą, a nie na żadnych cegiełkach.
I nie robi tego ideologicznie, tylko wpływając na człowieka kognitywnie – tak przynajmniej być powinno. Ale patrz wyżej: czyli mem z dr. House’m. Najwięcej, do czego nauka może dojść, to teoria – i to nie teoria wszystkiego, na którą się na razie nie zanosi ani w fizyce, ani nigdzie indziej. Naukowej teorii nie należy mylić z hipotezą, do czego mamy inklinacje, gdyż potocznie teoria i hipoteza to w zasadzie to samo. Teoria jednak to nie jest jakieś pojedyncze zawieszone na wyobraźni naukowca przypuszczenie. W przypadku nauk przyrodniczych, ścisłych i humanistycznych teorie są tworzone w celu systematyzowania i racjonalizowania faktów, wyjaśniania powodów ich występowania, przewidywania przyszłych zdarzeń, oraz budowy nowych systemów/urządzeń.
Zaufanie to bardziej złożone psychologiczne zjawisko niż wiedza. A już sama wiedza dzisiejsza jest bardzo złożona i szczegółowa, podzielona na gigantyczną liczbę specjalizacji, ogłaszana w coraz liczniejszych specjalistycznych periodykach, których już nikt poza wąskim gronem profesjonalistów nie przegląda od deski do deski. Taki Leibniz czy Humboldt mogli byli zetknąć się poprzez lekturę – i w tym sensie posiąść – całą wiedzę naukową swoich czasów. Jednak do tamtych czasów nie ma powrotu. Jednocześnie komunikacja pomiędzy specjalistami różnych naukowych dziedzin (a nawet w obrębie jednej naukowej dziedzin y, np. matematyki czy biologii) staje się coraz trudniejsza, gdyż np. nie są w stanie wzajemnie zrozumieć terminologii, którymi się rutynowo posługują, a to przecież nie jedyny problem.
Człowiek nieposiadający solidnego – i dość szczegółowego – poznania w jakiejś naukowej kwestii (np. z zakresu geologii czy fizyki klimatu) ma zatem jeszcze mniejsze szanse obyć się bez zaufania nauce niż geolog i fizyk klimatu w rozmowie ze sobą nawzajem. O ile jeszcze nadal są organizowane jakieś konferencje naukowe, gdzie nadal uczestników jest stu, czyli istnieje szansa porozmawiania, zaś zaproszone gremium ekspertów jest realnie reprezentatywne dla wszystkich gałęzi wiedzy współczesnej zajmujących się jakimś zagadnieniem – czyli problemy da się ująć maksymalnie szeroko i zobaczyć z wielu stron. Ale to nie jest szczególnie częste zjawisko. Dziś bowiem uczestnicy standardowej konferencji naukowej nie zmieściliby się na jednym zdjęciu jak owi geniusze fizyki zgromadzeni na Piątym Kongresie Solvaya w roku 1927.
Skoro nie możemy sami sprawdzić wyników przeprowadzonych doświadczeń naukowych, a zatem ustalić w wyniku własnych analiz, czy prawidłowo z nich wyciągnięto wnioski (zwłaszcza że metody naukowej w szkole nikt nie uczy), pozostaje nam ślepe zaufanie, że naukowcy są: a) uczciwi i b) wiedzą, co czynią.
Jak wspomniałam, problem zaufania jest głęboko psychologiczny, i jak zauważyłam już w dawniejszych tekstach na ten temat, akt zaufania jest częścią naszej społecznej natury. Stąd głębokie odchylenie od tego stanu – całkowity brak zaufania do innych – jest bliski urojeniom paranoicznym. Naturalne zaufanie do konkretnego człowieka można stracić, zwykle w rezultacie złych doświadczeń, a czasem dochodzą do głosu uprzedzenia i przesądy. Psychologia rozpracowała ten problem dość szczegółowo i widzi przyczynę niskiego zaufania do innych przede wszystkim w niezaspokojonej potrzebie poczucia bezpieczeństwa u małego dziecka w relacji z najbliższymi, zwłaszcza z matką.
Ci, którzy nauce ufają, podkreślają tu rolę swojego wykształcenia, które miałoby owo zaufanie budować. Mam jednak wrażenie, że częściej mamy tu do czynienia ze snobizmem, przekonaniem o przynależności do elitarnego klubu wykształconych z dużych ośrodków – do którego również należą cytowani przez nas naukowi eksperci – niż realną zdolnością do przeczytania licznych prac naukowych i wielokrotnego przekonania się „na własne oczy”, że piszą jak jest. Ludzie zatem mogą odmawiać zaufania nauce, tak, jak nie ufają dziś elitom i autorytetom, zwłaszcza gdy nie należą do społecznej śmietanki. Ludzie tzw. prości czują w trzewiach, że to na nich się skrupią wszystkie negatywne skutki i efekty uboczne, wszystkie ciężary i problemy, jakie pociąga za sobą stosowanie tzw. rozwiązań opartych o naukę w realnym życiu. I wcale nie muszą się mylić.
A to oznacza, że w przeciwieństwie do epoki pary i elektryczności, kiedy każda kolejna lokomotywa była motorem dalszego zespolenia postępu technicznego z indywidualnym życiem jednostki, dziś niewielu z miliardów użytkowników kojarzy z nauką posiadany w ręku telefon komórkowy. Szkoła dzisiejsza w żadnym zakresie nie uczy, jak to w ogóle działa. Czym się różni od Hogwartu, bo tam uczą, jak działają magiczne różdżki. Media nie są pomocne, bo łatwiej tam się dowiedzieć, jakie majtki i dlaczego różowe miała na sobie jakaś celebrytka, niż o co chodzi z tą inżynierią genetyczną i czym się zasadniczo różni klonowanie DNA od klonowania ludzi.
Wszystko, co wygenerowała cywilizacja naukowo-techniczna, w której żyjemy, stało się nagle zbyt skomplikowane do pojęcia dla większości z nas. I to jest zła wiadomość.
Jest kilka odkrytych w szeroko zakrojonych badaniach psycho-socjologicznych i opisanych na łamach najpoważniejszych naukowych czasopism przyczyn, dla których nie ufamy nauce. Najpierw wspomniany już wyżej naukowy „głuchy telefon”. Na jego początku figuruje jakiś szanowany profesor, który nie rozumie, czego prości ludzie nie rozumieją, a ma im do przekazania nadmiar informacji. Objaśnianiem następnie zajmują się media, po czym politycy podejmują decyzje na podstawie pozyskanych stamtąd informacji. Biorąc pod uwagę niski poziom zaufania, jakim darzone są media i politycy, nauka nie ma co liczyć na wyższy.
Tu pojawia się zza węgła nieufność do źródła informacji. Za degradacje zaufania odpowiadać tu miałby wg kanadyjskich badań opublikowanych dwa lata temu w prestiżowym czasopiśmie naukowym „PNAS”, przemysł i biznes, wykorzystujący język naukowych twierdzeń, aby zwiększyć swoje zyski. W tym znaczeniu np. każdy krem przeciwzmarszczkowy czy proszek do prania „przebadany przez specjalistów z laboratoriów”, który miał działać cuda, a jest taki sobie, to gwoździk do trumny naszego zaufania nauce.
Problem zaufania – tu COVID-19 był dobrym przykładem, ale ewolucjonizm w ujęciu darwinowskim jest lepszym – pojawia się z wielką siłą, gdy ustalenia naukowe podważają podstawowe przekonania odbiorcy informacji i kwestionują „zbiorowe przekonania” grupy, z którą on się identyfikuje. Nikt nie lubi dysonansu poznawczego między tym, co mówi specjalista, a tym, w co sam głęboko wierzy.
Czym innym jest zaufanie do mediów, do idei, do nauki, a czym innym do ludzi… A może nie? Dziś z tak postawionym pytaniem: „Jak duże zaufanie mają ludzie do różnych typów naukowców?” zmierzyli się psychologowie z Uniwersytetu w Amsterdamie, którzy zbadali zaufanie do naukowców z 45 dziedzin, a swe wyniki przedstawili na łamach czasopisma „PLOS ONE” w połowie kwietnia tego roku. Można z nich zrozumieć, że nauka nauce nierówna pod tym względem. Tak, że najmniejszym zaufaniem wśród 45 wyróżnionych specjalności („od Agronoma do Zoologa”) cieszą się politolodzy i ekonomiści. W badaniu tym, które przeprowadzono na 2780-osobowej grupie obywateli USA, uczestnikom kazano w formie ankiety ocenić każdą ze specjalności (zatem standardowego naukowca ją reprezentującego, tak jak go/ją sobie wyobraża osoba ankietowana) pod względem: kompetencji i inteligencji, asertywności i pewności siebie, moralności (sprawiedliwości i uczciwości) i osobistego „ciepła”, czyli opiekuńczości i przyjaznego stosunku do innych.
Czy zaskoczy nas, że w 7-punktowej skali, gdzie 7 oznaczało największe zaufanie, a 1 najniższe politolodzy i ekonomiści uzyskali odpowiednio 3,71 i 4,28, podczas gdy liderzy rankingu, neurobiolodzy i biolodzy morscy, mogą się pochwalić wynikami odpowiednio: 5,53 i 5,54? Nie wiem, czy przeciętny Kowalski lub Smith kiedykolwiek czytał jakąkolwiek pracę naukową specjalistów badających migracje krylu, znaczenie fitoplanktonu morskiego oraz funkcjonowanie i degradację raf koralowych, ale ewidentnie z jakiegoś względu to właśnie biolodzy morscy mogą dziś liczyć na najwięcej naszego zaufania. Może nie wydaje nam się, aby badali coś wartego przekupstwa, wymagającego hipokryzji czy fałszerstw albo w ogóle istotnego dla naszej codzienności? Jeśli chodzi o naukowców studiujących mózg, to być może wychodzimy z założenia, że jak ktoś się zajmuje czymś tak niezmiernie skomplikowanym, to musi się: a) na tym znać bardzo i w efekcie b) być gikiem, który ani nie nakłamie, ani nie nakradnie.
Wspomniane wyżej badanie to podjęło również próbę ustalenia, jak bardzo chętnie bylibyśmy w stanie zdecydować, by oddać władzę (decyzje, jak rozwiązać jakiś poważny , bardzo złożony praktyczny problem) właśnie uczonym konkretnych, stosownych specjalności. Próbowano tym samym ustalić, jaki wpływ na rzeczywistość pozwolilibyśmy wywierać reprezentantom konkretnej dziedziny nauki, w porównaniu z „common sense” wszystkich zapytanych w referendum, osobistymi znajomymi i przyjaciółmi, znanymi liderami społecznymi/politycznymi etc.
W pracy z „PLOS ONE” pojawia się wniosek, że to postrzegane przez nas kompetencje i prawość konkretnych naukowców napędza nasze do nich zaufanie. Takim, których uważamy za znających się na rzeczy i uczciwych, pozwolimy sobą kierować, a co najmniej mieć coś do istotnego decydowania w kwestii rozwiązywania dotykających nas poważnych problemów. Pozwolilibyśmy im zatem współtworzyć politykę. Oczywiście uznanie kogoś konkretnego za kompetentnego w swojej dziedzinie czy moralnego może się odbywać na prawdziwych i fałszywych przesłankach i każdy z nas w stosunku do konkretnego naukowca może popełnić tego typu błąd poznawczy. Co więcej, osobista etyka uczonego jest dla nas znacznie istotniejsza, o ile zajmuje się on tematami kontrowersyjnymi, jak zmiany klimatyczne czy niektóre kwestie społeczne (np. gender, wykluczenia), ale mniej w przypadku innych naukowców, takich jak geografowie czy archeolodzy.
Nie badano niestety na razie, na ile zaufanie to rośnie, gdy naukowcy różnych specjalności zaczynają mówić jednym głosem, czyli powstaje tzw. konsensus (co nie znaczy, że nie ma w nim wewnętrznych tarć i sporów o detale). Aż się jednak prosi, aby takie badania wreszcie zrobić. Zwłaszcza że przeciętny zjadacz chleba woli „spokój i żeby się nie kłócili”, tak w polityce, jak w nauce i absolutnie nie rozumie natury sporów naukowych, zdań odrębnych i ich roli, nie mówiąc o istotne wniknięcie w ich merytoryczne meritum.
Gdybyśmy lepiej znali historię nazizmu i II Wojny Światowej, zaufanie do archeologów czy lingwistów, wysokie w badaniu holenderskich uczonych, pewnie by spadło. Biologom morskim jednak trudno zaszkodzić, wypominając im udział w tak przeklętym dziele, jak chociażby Ahnenerbe, bo ich tam nie było. Gdybyśmy znali historię Łysenkizmu, agronomowie mogliby przestać cieszyć się zaufaniem większym od genetyków. Może to zatem historia powinna tu być dla nas, jak i w wielu innych kwestiach, nauczycielką życia, a nie bańka informacyjna, w której za sprawą internetu coraz głębiej siedzimy (a miało być odwrotnie)? Gdybyśmy wreszcie lepiej rozumieli mechanizmy funkcjonowania mediów społecznościowych, do znajdowanych tam informacji odnosilibyśmy się z większą ostrożnością.
Czy nam się to podoba, czy nie, pozostaje faktem, że naukowcy są na pierwszej linii wobec wyzwań, przed którymi staje nasz świat, a nasza cywilizacja nie ma odwrotu od „naukowego podejścia”. Chyba że zamierza przestać istnieć. Nie takie cywilizacje upadały w przeszłości. Z nauką współczesną jest zatem nieco tak, jak z demokracją wg Churchilla, która jest najgorszym systemem, ale nie wymyślono nic lepszego. Widać problemy wewnątrz i system uprawiania dziś nauki wydaje się coraz bardziej chory, ułomny i trudno reformowalny, obarczony negatywnymi zjawiskami, czy wręcz korupcją (jak kartele cytowaniowe). A jednak po prostu nie mamy nic lepszego. A zatem skazani jesteśmy na co najmniej ograniczone zaufanie do nauki.
Jakieś ćwierć wieku temu na szczycie zawodów zaufania społecznego wciąż tkwili profesor uniwersytetu i strażak. Jak wynika z badań Instytutu Finansów, wśród zawodów o najwyższym społecznym zaufaniu w Polsce w ubiegłym roku strażak stoi, jak stał, na podium, wyprzedzony przez lekarzy i pielęgniarki (stosownie 72 i 71 proc. zaufania dorosłych Polaków). Na kolejnych miejscach i ze stratą 2-3 procent znaleźli się rolnicy i nauczyciele. Naukowcy znaleźli się na miejscu siódmym (62 proc. ufających), po żołnierzach, a przed psychologami, policjantami i strażnikami granicznymi. Mam obawy, że te wyniki zaufania do uczonych będą raczej spadać, niż rosnąć w kolejnych latach.
Gdyby zaufanie do nauki dało się tak wygenerować, jak zaufanie do marki samochodów czy proszków do prania, najlepszymi doradcami byliby tu spece od marketingu. To jednak nie chce tak działać, że gdy podzielimy odbiorców informacji naukowej na grupy docelowe i zaczniemy ową informacje formułować zgodnie z tym, co dla owych odbiorców jest ważne, pozwalając im się utożsamiać z naszym przekazem, to wszystko zacznie działać i we wspólnym pląsie naukowcy i lud pracujący miast i wsi podążą ku przyszłości tak świetlanej, jak błysk zatłuszczonych naczyń umytych tą jedną konkretną marką kapsułek do zmywarki na spocie reklamowym.
Aczkolwiek promocję nauki trzeba zostawić specjalistom, może wtedy wreszcie znikną propagowanie szczepionki przy pomocy wizerunku wielkiej strzykawki i zapłakanego malucha, a energetyki jądrowej – ilustracji grzyba atomowego… Tu jest kamyczek do ogródka popularyzacji, bo nauka dziś stoi na rynku jak każdy inny produkt i musi się sprzedać albo przepaść. Prasa też – a najlepiej klikają się złe wiadomości niestety. Ponadto, jak wynika z wyżej wspomnianego badania Instytutu Finansów, dziennikarzom nie ufa niemal połowa z nas (znajdują się na szarym końcu stawki, tuż obok duchownych). Nie są oni zatem w stanie wiele pomóc – ja też nie – byśmy nauce ufali bardziej.
Zacząć trzeba zatem od autentycznej edukacji niezbędnej, aby nauce „zaufać”, po prostu rozumiejąc, o co w niej tak ogólnie chodzi, co się dzięki niej osiąga i zasadniczo w jaki sposób. Już to kiedyś napisałam, ale powtórzę, bo nadal nie widać, aby sytuacja ulegała poprawie: „nie chodzi o to, by dać ludziom więcej wiedzy, ale by nauczyć ich metody naukowej i sposobu myślenia naukowego. Trzeba jak najprędzej uczyć myślenia abstrakcyjnego w miejsce tłoczenia bezmiaru danych. Temu właśnie powinna poświęcić się szkoła”.