Analizy i komentarze
Koniec stacji paliw Rosja, gdzie klient traktowany jest „z buta”. To dlatego Kreml znów straszy UE
Zapewne nie umknęło Państwa uwadze, że dni są jakby krótsze, noce chłodniejsze, a w niektórych galeriach handlowych pojawiają się pierwsze świąteczne elementy. To znaki, że niechybnie nadchodzi zima. A skoro zima, to także zaskoczeni drogowcy, Kevin sam w domu oraz „troska” Rosjan o europejskie portfele. Czasami sprawia ona wrażenie niewinnej, ale zwykle podszyta jest mniej lub bardziej zawoalowaną groźbą, bo czasy się zmieniają, ale istota sowieckiej mentalności niekoniecznie.
Mam śmiałość założyć, że kojarzycie państwo film „Dzień Świstaka”. Jeśli nie, to szybki update, ale bez spojlerowania – jego główny bohater, odgrywany przez Billa Murraya, zmuszony jest po wielokroć przeżywać te same wydarzenia, dziejące się w maleńkim miasteczku Punxsutawney. Kiedy zasiadałem do pisania tego tekstu i stanąłem przed potrzebą przytoczenia słów rzecznika Kremla, to poczułem się niemal dokładnie jak on. A żeby było zabawniej – filmowy Phil także pracował w mediach. I, prawdę mówiąc, łączy nas jeszcze coś – niespecjalnie doniosłe znaczenie relacjonowanych wydarzeń, choć zaznaczyć należy, że w przypadku wspomnianego wyżej Dmitrija Pieskowa nie zawsze tak było, ale o tym za chwilę.
Był on łaskaw stwierdzić, że: „Są inne trasy, ale oczywiście takie decyzje strony ukraińskiej poważnie zaszkodzą interesom europejskich konsumentów”. Skomentował w ten sposób niechęć Ukrainy do przedłużania umowy na tranzyt rosyjskiego gazu do Europy. Oczywiście w wypowiedzi znalazły się też rytualne (i równie karykaturalne) zapewnienia, że rosyjski gaz jest przystępny cenowo, a dostawy niezawodne. Nie zabrakło także przechwałek, że dla reżimu to w sumie nieduży problem, bo na pomoc może przyjść Turcja i planowany wespół z nią hub gazowy.
Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy opisywałem lub opisywaliśmy dla Państwa tego typu pogróżki. Bywały czasy, gdy rzeczywiście należało traktować je z dużą ostrożnością, uważnie analizując potencjalne warianty rozwoju sytuacji. Dziś jest jednak zupełnie inaczej, bo genialny strateg z Kremla doprowadził tamtejszy sektor gazowy na krawędź przepaści. W tym momencie (i oby na zawsze) pozostało jedynie wspomnienie po dawnej potędze. I dlatego właśnie pozwoliłem sobie na stwierdzenie z początku tekstu, że słowa Pieskowa nie mają dziś szczególnie istotnego znaczenia. Są jednak ciekawe z kilku powodów i o nich postaram się opowiedzieć.
Umowa na tranzyt rosyjskiego gazu przez Ukrainę do Europy wygasa z końcem bieżącego roku. To porozumienie, które zostało wypracowane w bólach i podpisane w 2019, a więc już po tym, jak barbarzyńcy ukradli Krym i zajęli część południowo-wschodnich terytoriów Ukrainy. Pamiętam doskonale obawy towarzyszące tej umowie i dążenie do tego, by zagwarantować poziom tranzytu, który pozwoli na efektywne utrzymywanie infrastruktury gazowej, przy równoczesnym „związaniu” Rosjan. Liczono wówczas, że jeśli gaz będzie płynąć na Zachód przez terytorium Ukrainy, to możliwym stanie się przyblokowanie neoimperialnych zapędów Putina, bo nie będzie chciał narażać interesów. Niestety, czas wyjątkowo boleśnie zweryfikował te założenia.
Z pewnością na ich ocenę wpływał poziom ówczesnego uzależnienia Europy od surowca ze wschodu. Dziś sytuacja jest diametralnie inna. Budowane od półwiecza gazowe imperium, które sprawiło, że FR zaspokajała ponad 35% zapotrzebowania Starego Kontynentu, legło w gruzach dzięki decyzjom rosyjskiego dyktatora. W 2023 przez Ukrainę przypłynęło do Europy zaledwie ok. 15 miliardów metrów sześciennych gazu (wobec zużycia bliskiego 300 mld m3). Warto tu jednak pamiętać, że surowiec z Rosji płynie także inną trasą – przez Morze Czarne i Turcję, aż do Bułgarii, Serbii i Węgier. To jednak temat na osobną opowieść, a i wolumeny nie są tu szczególnie imponujące.
Dane opracowane przez think tank Bruegel wskazują, że w 2021 roku „korytarz ukraiński” zabezpieczał około 11% importu „błękitnego paliwa” do UE – w przeliczeniu na TWh było to 409 TWh, wobec importu ogółem 3856 TWh. Załamanie przyszło w roku 2022, kiedy współczynnik spadł do 5% i właściwie bez większych zmian (nie licząc 4% w 2023) utrzymuje się do dzisiaj – dane osiem miesięcy 2024 wskazują na pięcioprocentowy udział tej trasy w zaspokajaniu potrzeb europejskich odbiorców. Co ciekawe, ze wspomnianego opracowania płynie jeszcze jeden wniosek, stojący w opozycji do propagandy uskutecznianej przez sprzyjający agresorowi komentariat. Otóż proszę sobie wyobrazić, że w okresie zjazdu (2021-2024) na szlaku ukraińskim, spadło także obłożenie na alternatywnych. Co to oznacza? Ano, że wbrew temu, do czego czasami próbuje się nas przekonywać, nie ma tutaj mowy o prostym zastępowaniu „ubytków”.
Ukraińcy konsekwentnie od miesięcy zapowiadają (uprzedzając przy tym europejskich partnerów), że na tym koniec i nie zamierzają przedłużać przywoływanego już tutaj wielokrotnie porozumienia. Biorąc pod uwagę, że Rosja utraciła wpływy rynkowe w Europie na rzecz Stanów Zjednoczonych, Kataru czy Norwegii, raczej trudno oczekiwać, że sytuacja ta doprowadzi do jakichś szczególnych wstrząsów, choćby podobnych do tych, które pamiętamy z lat 2021-2022, kiedy Moskwa zafundowała Europie (jeszcze przed pełnoskalową inwazją) potężny kryzys gazowy.
Po lutym 2022 wiele europejskich krajów (choć bądźmy szczerzy – nie wszystkie z własnej woli) przestało odbierać rosyjski surowiec. Także UE, a właściwie Komisja Europejska, wyznaczyła tutaj niewiążący cel – zakończenie importu w roku 2027. Wydarzenia sprzed dwóch lat uświadomiły niejednemu politykowi, że na dłuższą metę cena za rosyjski gaz to nie tylko dolary, euro czy ruble, ale także zbrodnie wojenne, miliardy na zbrojenia i gospodarcza destabilizacja.
Wstrzymanie tranzytu gazu przez Ukrainę nie będzie kłopotem ogólnoeuropejskim w pod kątem skali wpływu. To wyzwanie przede wszystkim dla tych krajów, które albo wspierają putinistów (np. poprzez rozbijanie europejskiej jedności lub osłabianie skierowanych przeciwko nim działań), albo wolały zamknąć oczy i uszy, żeby tylko jak najdłużej odbierać paliwo na preferencyjnych warunkach. W najgorszej sytuacji są tutaj Austria, Węgry i Słowacja, w przypadku których zdecydowana większość importu to właśnie szlak wiodący przez Ukrainę. Cóż, taka jest cena za paktowanie z diabłem. Niestety w tym kontekście mówi się coraz głośniej, że walka o utrzymanie status quo może przyjąć postać szantażu, związanego z blokowaniem pomocy finansowej dla broniącej się Ukrainy.
Reuters wylicza, że Ukraina nadal zarabia od 800 mln do 1 miliarda dolarów na opłatach tranzytowych (Bruegel mówi tutaj o wartościach na poziomie 1,2 mld dol. w 2022 i 0,8 mld dol. w 2023, czyli ok. 0,5% PKB). Zyski Rosji, wg obliczeń agencji, to ponad 3 mld dolarów (przy założeniu średniej ceny na poziomie 200 dol.). Według Bruegela roczne straty Moskwy wyniosą około 6,5 mld dol. rocznie. Warto jednak mieć na uwadze, że ocenianie tej materii wyłącznie przez pryzmat rachunku ekonomicznego może być złudne. Pod uwagę należy brać także czynniki związane z trwającą na Ukrainie wojną – infrastruktura tranzytowa, gdy przestanie nią płynąć gaz, może stać się obiektem zintensyfikowanych działań. Analitycy ostrzegają, że to z kolei może postawić pod znakiem zapytania ukraińskie plany na czas po wojnie, dotyczące gazowego zaplecza magazynowego dla Europy.
Jeśli nie przez Ukrainę, to jak?
Na stole leżą zasadniczo dwa scenariusze – pierwszy zakłada, że przedłużenia umowy rzeczywiście nie będzie. Drugi, że dojdzie do wypracowania kompromisu podobnego jak w 2019. Osobiście uważam pierwszą za bardziej prawdopodobną, dlatego pozwolę sobie teraz krótko omówić najważniejsze rozpatrywane alternatywy dla rurociągu Urengoj-Pomary-Użhorod.
Pierwsza opcja jest najmniej spektakularna, ponieważ uwzględnia pomoc ze strony innych krajów europejskich. Gotowość w tym zakresie zgłaszały już m.in. Czechy i Niemcy. Europa dysponuje obecnie wystarczającą liczbą terminali regazyfikacyjnych (stacjonarnych i pływających), żeby móc odpowiednio zareagować w takiej sytuacji. Kto wie, być może wkrótce Węgry, Austria i Słowacja będą korzystać ze wsparcia tych krajów, które w przeciwieństwie do nich potrafiły dostrzec szerszy kontekst i wykraczające poza sferę ekonomiczną koszty bliskiej współpracy z Rosją.
Drugi wariant jest bardziej skomplikowany i zakłada włączenie w proces Azerbejdżanu. W tej sprawie prowadzone są już zaawansowane negocjacje (niedawno nawet podano nieprawdziwą informację o ich zakończeniu). Zakłada on w uproszczeniu, że Azerbejdżan kupowałby dla siebie gaz rosyjski, żeby „uwolnić” rezerwy i móc przekierować je do UE. Prezydent tego kraju powiedział niedawno, cytowany przez Reutersa: „Uważamy, że istnieje potencjał do przełomu, ale prawdopodobnie jest za wcześnie, abym wdawał się w szczegóły”. Podkreślił równocześnie, że w jego opinii Azerbejdżan odgrywa istotną rolę w europejskiej architekturze bezpieczeństwa gazowego, a jako przykład współpracy przywołał Południowy Korytarz Gazowy, w który to projekt zaangażowane są także państwa członkowskie UE. Przypomnijmy, że wspomniany korytarz umożliwia transport „błękitnego paliwa” z rejonu Morza Kaspijskiego przez Gruzję i Turcję do krajów europejskich. Osiągnięciu tego celu służyła m.in. rozbudowa Gazociągu Południowokaukaskiego oraz budowa nowych: Transanatolijskiego i Transadriatyckiego.
Realizacja tego planu obarczona jest jednak szeregiem ryzyk. Analitycy (np. Bruegela, choć nie tylko) zwracają uwagę, że Azerowie raczej nie są w stanie w krótkim czasie istotnie zwiększyć produkcji gazu. Działania w tym zakresie wymagają zabezpieczenia finansowania – tak CAPEX, jak i OPEX – co oczywiście nie należy do najprostszych, biorąc pod uwagę światowe trendy. Nie to jest jednak najgorsze. Paradoksalnie znacznie groźniejszym wydaje się scenariusz, w którym powiedzie się plan zastąpienia rosyjskiego gazu „azerskim”. Po pierwsze, będzie to podtrzymywanie sytuacji, w której miliardy euro płyną do kraju, który bezlitośnie morduje cywilów i porywa dzieci – pod samym nosem UE, na jej wschodniej granicy. Po wtóre, proszenie się o kolejne tego typu umowy i umożliwienie rosyjskiemu gazowi wjeżdżania do UE tylnymi drzwiami (a i tak robi to już np. w postaci nawozów). I wreszcie po trzecie – dlaczego kraje, które nie lekceważyły zagrożenia i od lat dywersyfikowały portfel dostaw, miałyby teraz „zatykać nos”, udawać, że nic się nie zmieniło od 2019? Po to, żeby Węgry, Słowacja czy Austria, mogły nadal robić deale z Moskwą i osłabiać UE od środka? To byłoby głęboko demoralizujące.
Na zakończenie warto wziąć pod rozwagę jeszcze jeden element – dziś, jako Europa, nie jesteśmy już na wielkiej stacji paliw zwanej Rosją, gdzie klient traktowany jest w sposób, jaki znamy z ostatnich kilkudziesięciu lat, czyli „z buta”. Przenieśliśmy się do konkurencji.\ Drastyczna redukcja wolumenów importowych, plan całkowitego zaprzestania importu z Rosji oraz polityka dywersyfikacyjna (która po 2022 przyspieszyła) sprawiają, że destabilizacja naszego rynku jest znacznie trudniejsza niż w 2021 czy 2022. Tegoroczna zima zapowiada się spokojnie ze względu na wysoki poziom zapełnienia podziemnych magazynów gazu. Jeśli nie będziemy mieć do czynienia z ekstremalnymi temperaturami, to można przyjąć ostrożne założenie, że politycy w Bratysławie, Budapeszcie i Wiedniu mają do dyspozycji więcej czasu, niż mogłoby się teoretycznie wydawać. A biorąc pod uwagę rozwój wewnątrzunijnej infrastruktury, mają go wystarczająco dużo, żeby móc uniknąć zgniłych kompromisów, ukrywanych za zasłoną „troski” o bezpieczeństwo.