Analizy i komentarze
Polski atom dopiero w 2040? Słowa minister przemysłu to wyrok dla… przemysłu
Minister przemysłu zapowiedziała, że polska elektrownia jądrowa zostanie uruchomiona dopiero w 2039 lub 2040 roku. Oznacza to aż 6-7 lat opóźnienia względem oryginalnego harmonogramu. Tak duża rozbieżność może mieć katastrofalne skutki dla polskiej gospodarki.
Powrót do przyszłości
Jeśli chodzi o uwagę polskiego światka energetyki, to wtorek 7 maja 2024 był dniem, który bezsprzecznie należał do minister Marzeny Czarneckiej. Rankiem szefowa resortu przemysłu oznajmiła na antenie TVP Info, że spodziewana data uruchomienia pierwszej polskiej elektrowni jądrowej to rok 2039. Stwierdzenie to wywołało od razu lawinę kontrowersji: oznaczało bowiem, że polski atom jest opóźniony nie o 2 lata – jak wcześniej informowano – ale aż o lat sześć.
Poślizg z harmonogramem realizacji polskiego projektu jądrowego to sprawa znana od kilku miesięcy. W listopadzie 2023 roku serwis Energetyka24 informował, że opóźnienie atomu wynosi ok. 2 lata i pierwszego działającego bloku jądrowego w Polsce trzeba spodziewać się w okolicach roku 2035 (pierwotny termin zapisany w Polskim Programie Energetyki Jądrowej to rok 2033). Z kolei na początku roku 2024 minister Miłosz Motyka przyznał, że projekt jądrowy jest opóźniony o około rok; o rozjechaniu się realizacji z harmonogramem mówił także Jan Chadam, prokurent spółki Polskie Elektrownie Jądrowe. Jednakże nikt wcześniej nie wspomniał o takiej skali opóźnienia, jaką wskazała minister Czarnecka.
Co ciekawe, sama szefowa resortu przemysłu kilka godzin po swojej porannej wypowiedzi na antenie TVP Info… zwiększyła skalę opóźnień o rok. Pani minister odniosła się do sprawy ponownie, zasiadając w panelu zorganizowanym w ramach Europejskiego Kongresu Gospodarczego (EKG). „Zakładamy rok 2040 jako uruchomienie elektrowni jądrowej ostrożnościowo. Nasi poprzednicy zakładali rok 2032 – 2033 zbyt optymistycznie” – powiedziała, cytowana przez dziennikarza „Rzeczpospolitej” Bartłomieja Sawickiego. Oznacza to, że tego samego dnia opóźnienie polskiego projektu jądrowego wzrosło z dwóch najpierw do sześciu, a potem do siedmiu lat.
O roku ów!
Takie postawienie sprawy przez minister przemysłu wywołało żywą dyskusję np. w mediach społecznościowych. Początkowo starano się tłumaczyć kontrowersyjne zapowiedzi możliwym brakiem precyzji w użyciu sformułowania „uruchomienie elektrowni jądrowej”. Można było bowiem założyć, że chodzi o moment, w którym do systemu zostanie włączona całość jednostki – tzn. trzy reaktory AP-1000, z których ma się ona składać. Taka interpretacja byłaby możliwa do pogodzenia z poprzednimi komunikatami ws. harmonogramu projektu jądrowego: rok 2035, uwzględniający 2-letnie opóźnienie względem Polskiego Programu Energetyki Jądrowej, byłby datą uruchomienia pierwszego bloku, a rok 2039/40, o którym wspominała pani minister, byłby momentem oddania do użytku wszystkich trzech jednostek pracujących w elektrowni. Jednakże tę wersję przekreśliła sama szefowa resortu przemysłu, która podczas swojego wystąpienia na EKG jasno stwierdziła, że chodzi jej o start pierwszego reaktora energetycznego.
Na słowa Marzeny Czarneckiej zareagowali nie tylko internauci, ale także osoby zaangażowane w projekt jądrowy – i to składając deklaracje sprzeczne z tym, co stwierdziła szefowa ministerstwa przemysłu. Innego zdania był np. Leszek Juchniewicz, prezes Polskich Elektrowni Jądrowych, który – cytowany przez „Rzeczpospolitą” – oświadczył, że rok 2035 jest realną datą uruchomienia pierwszej polskiej elektrowni jądrowej.
Tym samym okazało się, że na poziomie rządowym funkcjonują w Polsce trzy linie komunikacyjne rządu ws. atomu. Pierwsza z nich to Polski Program Energetyki Jądrowej - dokument strategiczny, który zakłada, że pierwszy blok jądrowy ruszy w Polsce w 2033 r. Druga z nich to Ministerstwo Klimatu i Środowiska oraz spółka PE, które wskazują, że atom jest opóźniony o ok. 2 lata i pierwsza jednostka zostanie uruchomiona w roku 2035. Trzecia z nich to Ministerstwo Przemysłu, które ogłosiło, że na uruchomienie atomu trzeba będzie czekać do roku 2040. Można zatem powiedzieć, że rząd już teraz padł ofiarą swojej niespójnej polityki komunikacyjnej.
Mroczne widmo
Jednakże kwestie komunikacyjne to najmniejsza bolączka związana z polskim projektem jądrowym. Opóźnienia w atomie mogą być katastrofalne dla polskiej energetyki – oraz przemysłu.
Pierwsza lokalizacja elektrowni jądrowej (Lubiatowo-Kopalino) wymaga pilnego zawarcia umowy wykonawczej i gwarancji finansowych dla wykonawcy celem rozpoczęcia kontraktowania tzw. Long Lead Items, czyli komponentów do elektrowni jądrowych, na które czeka się długo. Chodzi np. o wytwornicę pary czy obudowę reaktora – te urządzenia są trudne w budowie, a liczba produkujących je firm jest niewielka, dlatego też trzeba zamówić je odpowiednio wcześnie. Inaczej projekt może zostać opóźniony przez konieczność „stania w kolejce” – i to właśnie grozi Polsce. Niestety, projekt ten wciąż nie ma nawet modelu finansowego, co rodzi ryzyka związane z potencjalną negatywną opinią Komisji Europejskiej w tym zakresie. Rozmowy z KE dotyczące tego mechanizmu miały ruszyć już we wrześniu ubiegłego roku, jeszcze za czasów rządów PiS – ale ich rezultat na razie jest nieznany. Tymczasem to, co nie udało się Polakom, wyszło już Czechom. Komisja Europejska ogłosiła 30 kwietnia, że zatwierdziła czeskie środki wsparcia, które Praga chce zastosować przy rozbudowie Elektrowni Jądrowej Dukovany i wyraziła zgodę na pomoc publiczną.
Tymczasem polska energetyka i gospodarka nie mają czasu do stracenia. Przesunięcie atomu na II połowę lat 30. oznacza de facto całkowite rozsypanie układanki zawartej w (i tak już nieaktualnej) Polityce Energetycznej Polski do 2040 roku jeśli chodzi o ścieżkę redukcji emisji oraz obniżanie cen energii elektrycznej. To jednak nie wszystko – po roku 2030 w polskim systemie może pojawić się tzw. luka wytwórcza o wielkości od 4 do 11 GW. Są to liczby oparte o szacunki Ministerstwa Klimatu i Środowiska. Mówiąc krótko: w czarnym scenariuszu Polsce może braknąć nawet 11 GW mocy względem potrzeb. Jest to efekt posiadania floty rozsypujących się w oczach elektrowni węglowych, które dobijają właśnie do swojego wieku tzw. śmierci technologicznej. Już teraz w polskim systemie działa ok. 70 bloków węglowych, które należałoby zastąpić innymi źródłami wytwórczymi. Wspomniany wyżej czarny scenariusz to zaplanowane już dawno wygaszanie największej polskiej jednostki wytwórczej – Elektrowni Bełchatów bez pokrycia mocowego. Jednostka ta będzie stopniowo zamykana i w 2036 roku zniknie z krajobrazu energetycznego Polski. Tajemnicą poliszynela jest, że zastąpić ją miała właśnie elektrownia jądrowa nad Bałtykiem, która – dzięki korzystnemu współczynnikowi wykorzystania mocy zainstalowanej – z powodzeniem byłaby w stanie zasklepić lukę po bełchatowskich gigawatach. Jednakże opóźnienie atomu mogłoby te plany wykoleić. Co by to oznaczało dla Polski? Najprawdopodobniej konieczne byłoby trwałe wkomponowanie w gospodarkę tzw. stopni zasilania, czyli po prostu ograniczeń w dostępie do energii; w łagodniejszym scenariuszu: potrzebę ratunkowego stawiania jednostek gazowych, a więc w konsekwencji zwiększenie importu błękitnego paliwa na potrzeby energetyki. Co ważne, elektrownie gazowe to również jedynie częściowe rozwiązanie – wiele wskazuje bowiem na to, że ceny uprawnień do emisji w latach 30. XXI wieku będą na tyle wysokie, że opłacalność stosowania gazu będzie istotnie ograniczona w stosunku do obecnych uwarunkowań.
Warto w tym momencie podkreślić, że obecne standardy inwestycyjne w Europie coraz częściej odznaczają się uwzględnianiem profilu emisyjnego miksu energetycznego – tak było przy lokowaniu fabryki Mercedesa w Jaworze. W przypadku tej inwestycji warunkiem koniecznym było zagwarantowanie zaopatrzenia zakładu w energię bezemisyjną. W przyszłości podobne rygory mogą być standardem przy lokowaniu dużych mocy produkcyjnych. Można zadać sobie wobec tego pytanie: jaki inwestor ulokuje fabrykę w państwie, które nie jest w stanie doposażyć swej gospodarki w dostatecznie dużo dostatecznie czystej energii? A tym właśnie ryzykuje Polska.