Reklama

Projekt budowy elektrowni atomowej od lat postępuje jedynie na płaszczyźnie medialnej, a zmiana rządu nie wygenerowała w tym zakresie poważnego impulsu rozwojowego. Jednocześnie „realizacja” inwestycji generuje duże, idące już w setki milionów złotych koszty. Chodzi tu o funkcjonowanie nadzorującej przedsięwzięcie spółki PGE EJ 1, pracujących dla niej podwykonawców. Dobrym przykładem obrazującym sytuację jest kwestia badań lokalizacyjnych, która skończyła się sporem prawnym z firmą WorleyParsons.

Podobne przykłady można mnożyć. Tak samo jak pytania: 

  • Co dalej z budową elektrowni atomowej?
  • Jak długo będziemy ponosić koszty projektu, którego finał jest niepewny?
  • Jak dostosować krajową energetykę do wyzwań unijnej polityki klimatycznej gdyby została podjęta decyzja o rezygnacji z siłowni jądrowej bądź powstałaby ona po 2030 r. co jest niemal pewne. 

Niestety, z perspektywy politycznej udzielenie jednoznacznych odpowiedzi wydaje się niemożliwe z powodu dylematu, jaki jest związany z budową polskiej elektrowni jądrowej:

Z jednej strony projekt budowy siłowni jądrowej to gigantyczne wydatki rzędu 40-60 mld zł, co może być ciężarem trudnym do uniesienia dla i tak już napiętych - z powodu realizacji wielu ambitnych programów - budżetów spółek energetycznych. Problemem jest także głęboki kryzys krajowej energetyki, której bez nowych inwestycji w perspektywie 2020 r. grozi blackout. To wymusza szybkie działanie, które zapewni stabilność systemu elektroenergetycznego. Najłatwiej odpowiedzieć na te potrzeby budową bloków węglowych, które powstają średnio w 6 lat, podczas gdy siłownia jądrowa w dwukrotnie dłuższym czasie.

Jednak z drugiej strony wiadomo, że w horyzoncie 2030 r. unijna polityka klimatyczna prawdopodobnie pogrąży energetykę, która rozwija wysokoemisyjne technologie węglowe (konieczność redukcji emisji CO2 względem 1990 r. o 40%). Groźba ta dotyczy również promowanych przez rząd tzw. technologii „czystego węgla”, które są niewydolne kosztowo (wychwytywanie CO2), bądź emitują dużo więcej CO2 (zgazowanie węgla) aniżeli wynosi próg, od którego swoje wsparcie finansowe uzależnia Europejski Bank Inwestycyjny (do 550g/kwh). Ponadto obecnie trwają w Brukseli dyskusje czy wspomniany próg nie będzie także obligatoryjny dla wdrażania systemów wsparcia takich jak rynek mocy.

Fot. me.gov.pl

Powyższy dylemat dotyczący rozwoju energetyki jądrowej w Polsce powoduje, że w ostatnich latach maksymalnie przeciągano w czasie projekt budowy elektrowni atomowej w taki sposób by uniknąć deklaracji o jego zakończeniu bądź przejściu do fazy konkretów, które skutkowałyby powstaniem obiektu. Było to wygodne politycznie:

  • Pozwalało uniknąć konieczności rozliczenia się z kosztami, które wygenerowała „inwestycja” i nadal generuje;
  • Spółka PGE EJ 1 służyła za wygodną „przechowalnię” kadrową;
  • Na poziomie informacyjnym projekt „żył”, co pozwalało generować –w zależności od zapotrzebowania- narrację o innowacyjności polskiej gospodarki. 

Niestety konferencja Promieniujemy na Polską Gospodarkę wpisuje się w powyższy schemat. To kolejne odsuwanie w czasie konkretnej decyzji. To co miało podczas niej do zakomunikowania Ministerstwo Energii można by zawrzeć w kilku zdaniach: 

  • Decyzja dotycząca przyszłości polskiej elektrowni atomowej ma zapaść do połowy br. (ileż razy już o tym słyszeliśmy?);
  • Zdania w rządzie odnośnie rozwijania energetyki jądrowej są podzielone (co dla wszystkich jest jasne);
  • Bez siłowni jądrowej Polska może mieć problem z realizacją wymogów unijnej polityki klimatycznej, a rozwój węgla nie powinien wykluczać stawiania na technologie niskoemisyjne (to akurat novum. Minister Tchórzewski po raz pierwszy postawił tę kwestię tak jasno). 

Świadomie pominąłem w powyższym zestawieniu aspekt „polonizacji” inwestycji. Możliwości udziału krajowego przemysłu w budowie elektrowni atomowej są powszechnie znane od lat.

Tak naprawdę zorganizowana przez Ministerstwo Energii konferencja, z którą wiązano wielkie nadzieje, okazała się więc przedsięwzięciem PR-owym. Zabrakło w niej treści. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że za kunktatorstwo polityków płacimy wszyscy, a w nadchodzącej dekadzie (horyzont 2030 r.) stawka ta będzie coraz bardziej rosnąć (konieczność wykupu uprawnień do emisji CO2 przez państwowe koncerny energetyczne).

Zobacz także: Rząd nie przełamał w 2016 r. imposybilizmu ws. polskiego atomu

Reklama

Komentarze

    Reklama